Dążenie do pojednania jest głęboko zakorzenione w kulturze ludzkiej czy w kulturach ludzkich, tylko w różnych kulturach artykułuje się w zupełnie różny sposób
Grzegorz Pac
Kiedy słyszymy, że gdzieś na świecie dochodzi do procesu pojednania, że zbrodniarze i ofiary czy rodziny ofiar się jednają, wydaje się nam zwykle, że wydarzył się jakiś cud, coś bardzo dobrego. A co Pan myśli, słysząc hasło: „pojednanie w Rwandzie”?
Konstanty Gebert
Mam bardzo mieszane uczucia, bo miałem okazję oglądać z bliska, jak to wygląda. A wygląda to mniej więcej tak, jak można to sobie wyobrazić, tzn. znaczna część tych działań zmierzających do pojednania jest pozorowana, robiona ze strachu przed alternatywą, żeby spełnić wymogi władz. Słowem: znaczna część tych działań znakomicie daje się krytykować. Zarazem nie znam drugiego przykładu sytuacji, kiedy po tak przeraźliwym przelewie krwi, jak w Rwandzie, podejmowano by w ogóle próby doprowadzenia do pojednania. Mało tego: próby pojednania, w których sprawczość jest po stronie ofiar.
Z kontekstu europejskiego znamy działania na rzecz pojednania niemiecko-francuskiego czy niemiecko-polskiego, które polegały na tym, że sprawcy i ich potomkowie tak długo się starali, aż w końcu ofiary i ich potomkowie uznali: „no dobrze, niech będzie”. Nie jestem jednak specjalnie przekonany, że jest to dobry model zarówno z moralnego, jak i z politycznego punktu widzenia. Bo to zakłada, że jest jakaś liczba przeprosin, gestów symbolicznych i konkretnych, które wystarczą. A nie wystarczą: nie mówimy tu przecież o konfliktach polegających na tym, że ktoś komuś mordę obił czy dom spalił. Chodzi o to, że ktoś komuś naród wymordował.
To jest zresztą powód, dla którego – wbrew temu, co się mogło wydawać – pojednanie niemiecko-żydowskie właściwie się nie dokonało. Żydzi zaakceptowali, że dzisiejsze Niemcy są inne, bo przecież są inne. Żydzi zaakceptowali to, że Niemcy zrobili wszystko, co mogli, aby zadośćuczynić, bo przecież zrobili wszystko, co mogli. Ale ten ból nadal jest i ja nie jestem sobie w stanie wyobrazić, co trzeba by zrobić, żeby było dość.
Milczenie wdowy
Pac
Mówi Pan o niedostatkach „europejskiego modelu pojednania”, innego niż rwandyjski, ale zaczął Pan od tego, że jest sceptyczny wobec pojednania w Rwandzie.
Gebert
Model rwandyjski przerzuca ciężar odpowiedzialności ze sprawców na ofiary. To ofiary mają powiedzieć, na jakich warunkach godzą się, aby mordercy znów zamieszkali między nimi. Wymusiła to zresztą specyficzna, przeraźliwa sytuacja Rwandy: kiedy partyzantka Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego obaliła ludobójczy rząd ekstremistów hutyjskich, to aresztowano około sto dwadzieścia tysięcy ludzi podejrzanych o uczestnictwo w ludobójstwie. I nawet organizacje praw człowieka, bardzo krytyczne – i słusznie – wobec władz rwandyjskich, uważają, że niemal na pewno znakomita większość tych aresztów była uzasadniona. Ludobójstwo w Rwandzie nie było bowiem dziełem specjalistów, jak w III Rzeszy, ale to naród mordował naród.
Zakładając, że Rwanda miałaby sprawny system sądowniczy i dość pieniędzy, to procesy tych stu dwudziestu tysięcy ludzi zakończyłyby się w ciągu dwustu lat. To oczywiście nie było do przyjęcia, nie tylko ze względów moralnych, ale i praktycznych. Zdruzgotanego ludobójstwem i wojną kraju zwyczajnie nie stać by było na utrzymanie w więzieniach stu dwudziestu tysięcy ludzi. Trzeba było znaleźć jakieś inne rozwiązanie. I wymyślono, aby zastosować system „gaczacza”.
Gaczacza to tradycyjny wiejski system sprawiedliwości, stosowany w Rwandzie podczas wiejskich zatargów o miedzę, o krowę. Polega to na tym, że cała wioskowa społeczność zbiera się na zielonej połoninie (gaczacza), pokrzywdzeni wybierają prokuratora, oskarżeni wybierają obrońcę, wspólnie spośród szanowanych we wsi ludzi wybiera się skład sędziowski. Wszystko dzieje się na oczach społeczności wioskowej i przed zachodem słońca sprawa jest rozstrzygnięta. Proces ten nie ma więc nic wspólnego z procedurą sądowniczą, jaka się utarła w Europie od czasów prawa rzymskiego, jednak w sporach o krowę funkcjonowało to bardzo sprawnie.
Po dziesięciu latach rząd rwandyjski uznał, że tym ludziom, którzy nadal siedzą w więzieniach, praktycznie z wyrokiem dożywocia, należy jednak umożliwić sprawiedliwość, a skoro nie jest to realistyczne, by wszyscy stanęli przed sądami, dano im możliwość, aby zgłaszali się do gaczaczy. Wprowadzono pewne zastrzeżenia: gaczacza nie może orzekać kary śmierci (którą zresztą potem w Rwandzie w ogóle zniesiono), od wyroku gaczaczy można się odwołać do sądu, aczkolwiek wtedy sprawa taka wraca do owej kolejki, z której nie ma wyjścia.
Zatem to ofiary miały orzec, na jakich warunkach winni mogą z nimi znowu żyć. Nie chodziło więc tylko o to, aby zadośćuczynić krzywdzie, ale żeby zamknąć sprawę. Nie ma to więc nic wspólnego z owym „europejskim” założeniem, że ty, sprawca, będziesz się starał, a my, ofiary, te starania ocenimy. Tu wiadomo, że jesteś winny, a my nie możemy cię zabić, a może nawet nie chcemy cię zabić. Ale to my podejmujemy decyzję. Gaczacza mogła orzekać więzienie, z tym, że zawsze ostatnią częścią wyroku była forma półwolnościowa, w postaci służby na rzecz społeczności. To mogło znaczyć, że przez ostatni rok sprawca uprawia pola człowieka, którego zamordował, albo opiekuje się jego dziećmi.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.