Janek poznał Agnieszkę, gdy przebywał w Polsce, zatrudniony do szkolenia młodych pilotów. Kiedy po kilku miesiącach brali ślub, wiedział, że jej choroba jest nieuleczalna
Poznałem ich w 2000 r., w jednej z parafii polskich w Paryżu, gdzie pewnej wiosennej niedzieli sprawowałem Eucharystię. Zauważyłem ich, gdy wychodziłem z zakrystii do ołtarza: ona na wózku inwalidzkim, on – tuż przy niej. Moją uwagę zwróciły ich radosne spojrzenia, z których emanował wewnętrzny pokój.
Po liturgii dowiedziałem się, że byli małżeństwem. On – Francuz, poznał Agnieszkę, gdy kilka lat wcześniej przebywał w Rzeszowie, szkoląc młodych pilotów. Miłość od pierwszego wejrzenia? Można tak powiedzieć, skoro kilka miesięcy później stanęli na ślubnym kobiercu.
Złowieszcza diagnoza
Wszystko wyglądałoby pięknie, niczym w bajce, gdyby nie fakt, że dziewczyna cierpiała na odziedziczoną po matce atrofię móżdżku. Jest to jedno z najrzadziej występujących schorzeń na świecie i bardzo trudno je rozpoznać, gdyż jego objawy pojawiają się dopiero w okresie dojrzewania lub nawet później.
Agnieszka urodziła się całkowicie zdrowa. Jej mama zmarła na atrofię w 27. roku życia, gdy dziewczynka miała niecałe trzy latka. Lekarze uspokajali ojca, że nie zawsze dzieci dziedziczą tę chorobę. Jednak gdy Agnieszka skończyła szesnaście lat, zaczęły pojawiać się problemy z utrzymaniem równowagi oraz szybkie męczenie się. Początkowo lekarze podejrzewali stwardnienie rozsiane. Niestety diagnoza postawiona po przeprowadzeniu specjalistycznych badań brzmiała jak wyrok: atrofia móżdżku – choroba nieuleczalna. Agnieszce prognozowano nie więcej niż pięć lat życia.
Choroba postępuje
Mimo potęgujących się trudności dziewczynie udało się skończyć szkołę zawodową i podjąć pracę. To właśnie wtedy spotkała starszego od siebie o dziesięć lat francuskiego pilota, rodem z Paryża. Gdy podjęli decyzję o małżeństwie, narzeczony był w pełni świadomy tego, co miały przynieść najbliższe lata. Lekarze zgodnie przewidywali, że ciało Agnieszki będzie ulegało postępującemu paraliżowi.
Złowieszcze ostrzeżenia zespołu specjalistów opiekujących się chorą nie zmąciły jednak w Janku pewności, że jego decyzja jest słuszna. Po ślubie małżonkowie postanowili przeprowadzić się do Paryża w nadziei, że tamtejsza służba zdrowia zapewni Agnieszce lepszą opiekę, a medycyna być może wynajdzie skuteczne lekarstwo na jej chorobę. Równocześnie modlili się o cud, jeśli – jak to sami określali – taka byłaby wola Pana Boga. Póki co, chora nie przyjmowała żadnych medykamentów, bo takowe nie istniały.
W miarę upływu czasu prognozy lekarzy sprawdzały się wyjątkowo dokładnie. W trzecim roku małżeństwa Agnieszka usiadła na wózek, z którego miała się już nigdy nie podnieść. Trzy lata później pojawiły się problemy z przełykaniem. Odtąd karmiono Agnieszkę specjalnym preparatem, podawanym bezpośrednio do żołądka. Dodatkowo blokada przełyku uniemożliwiała prawidłowe oddychanie; trzeba było wstawić rurkę tracheotomiczną.
Damy radę
Chora potrzebowała coraz większej opieki. Janek musiał odłożyć swoje plany pracy w liniach pasażerskich i przyjąć etat instruktora latania na małych samolotach w aeroklubie, oddalonym od miejsca zamieszkania o 150 km! Lepszej propozycji nie miał, a ta dawała mu szansę przebywania stale z ukochaną, gdyż… mógł ją zabierać do pracy. Dzięki życzliwości dyrektora aeroklubu dwa razy w tygodniu Janek przyjeżdżał na lotnisko z żoną, wkładał ją na tylne siedzenie czteroosobowego samolotu, po czym startował z nią i z uczniem w kilkugodzinny lot.
Takie transportowanie ciężko chorej, częściowo sparaliżowanej młodej kobiety, mogłoby się wydawać ryzykowne, a nawet nieludzkie. Powinna raczej przebywać w domu pod fachową opieką. Niestety niskie zarobki Janka nie pozwalały na zatrudnienie pielęgniarki na stałe. Okazało się jednak, że podniebne podróże wyszły Agnieszce na dobre. Jak bowiem stwierdził lekarz – dzięki tej przedziwnej „rehabilitacji” zachowała najwyższą sprawność spośród wszystkich pacjentów cierpiących we Francji na tę chorobę.
Miłość zwyciężyła
W dwunastym roku swojej choroby Agnieszka była już prawie nieruchoma na łożu boleści. Gdy któregoś dnia zapytałem ją, dlaczego nie przyjmuje środków znieczulających, usłyszałem: „Bo wtedy nie mogłabym odmawiać różańca, a to jedyna rzecz, którą mogę jeszcze uczynić dla innych”.
Często powtarzała, że swoją chorobę ofiarowuje za Jana Pawła II i za kapłanów. Bardzo jej zależało na zbawieniu wszystkich ludzi. Kiedyś w szpitalu, gdy nie mogła już mówić, poprosiła mnie znakami, żebym porozmawiał z kobietą z sąsiedniego łóżka, która była smutna. Po rozmowie i modlitwie osoba ta odzyskała radość i nie przestawała dziękować Agnieszce za to, że przysłała do niej księdza. Taka była Agnieszka.
A jaki był Janek? To człowiek głębokiej wiary, która mu pozwala odkryć Jezusa tak blisko obecnego w bliźnim. Czuwając nocami przy żonie, często był niewyspany i mogły mu puścić nerwy. Nigdy się jednak tak nie stało, a przynajmniej tego nie okazał. Ani razu też nie usłyszałem z jego ust słowa narzekania! Potrafił zawsze za wszystko dziękować Bogu. Często powtarzał mi, że codziennie rano, gdy otwierał oczy, nasłuchiwał najpierw, czy żona oddycha i zaraz dziękował Panu za to, że ona żyje.
Nadszedł jednak dzień, gdy Janek nie usłyszał jej oddechu. Nie obudziła się. Odeszła spokojnie, z uśmiechem na ustach. Kilka tygodni wcześniej, gdy zauważyłem jego wyjątkowe zmęczenie pogarszającym się stanem zdrowia małżonki, zadałem pytanie: „Janku, gdybyś mógł jeszcze raz wybrać…?”. Spojrzał na swoją ukochaną i odpowiedział: „Gdybym mógł na nowo nawet dziesięć razy wybierać, za każdym razem wybrałbym właśnie tę kobietę na moją żonę, gdyż to, co ja jej daję, jest niczym w porównaniu z tym, czego ona mnie nauczyła”.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.