W pośpiechu przechodzę obok księgarni, zerkając na witrynę z książkami. Widok małej, błękitnej niczym chmurka książeczki tak mocno przemawia do mnie, że zwalniam kroku i zawracam… To był początek mojego spotkania z Marcinem, który drogą cierpienia doprowadził mnie do miłości i pokazał mi, że granica śmierci jest granicą życia…
Marcina poznałam jako dwudziestoletniego mężczyznę. Gdy miał dziesięć lat, wykryto u niego nowotwór złośliwy kości. Pierwsze leczenie zaowocowało tym, że mógł przeżyć dzieciństwo i okres dorastania jako szczęśliwy i zdrowy człowiek. Uczył się w technikum, potem studiował socjologię, miał dziewczynę, kolegów. Po dziesięciu latach nastąpił nawrót choroby. Diagnoza: chrzęstniakomięsak (nowotwór złośliwy kości). Chłopak przez pewien czas ukrywał chorobę, aby nie być dla bliskich ciężarem. Na operację było bowiem za późno, a zajętych tkanek zbyt dużo. Stosowano zatem chemioterapię i radioterapię. „Kiedy się budzę, zaczyna się lęk. Pytam Cię, Boże, wciąż głośniej: dlaczego? Przecież cierpienie musi kiedyś osiągnąć kres, a ja widzę, że to dopiero początek (…). Boże, pozbawiłeś mnie praktycznie wszystkiego: domu, ludzi, świata na zewnątrz. Jestem zależny od innych. Mam dość. Wstydzę się i boję wszystkiego. Brakuje mi nadziei, jestem wszystkim zmęczony. Czemu Bóg to robi? Czemu mnie doświadcza? (…) Myślałem, że będzie łatwiej, że będzie mi się pogarszało z dnia na dzień, osłabnę i umrę, a ja muszę żyć. Śmierć nie boli, boli umieranie. O bólu się nie pamięta, pamięta się rezygnację”.
Jego stan się pogarszał. Przeszedł kolejne operacje, które nie przyniosły efektów, oraz dwie zapaści. Od tego momentu jego domem stał się szpital. Był to dla niego bardzo trudny okres walki z bólem, strachem, a przede wszystkim z myślami. „Czuję, że jestem ciężarem dla wszystkich. Czy to, co mnie spotyka, to jakaś kara za cierpienie innych? Jestem jak mebel, który trzeba przekładać z miejsca na miejsce. Zastanawiam się, po co i dla kogo mam żyć, walczyć, i nie znajduję odpowiedzi. Jestem sam, czuję się samotny”.
Przyszedł moment, kiedy Marcin musiał opuścić szpital i przenieść się do hospicjum. „Boję się tego miejsca (…). Choroba oddziela od świata, pozbawia czegoś. Świat z wózka wygląda inaczej. Najprostsza droga jest kręta i wyboista. Nie mam nikogo. Czuję się jak pies, któremu ktoś czasem przyniesie miskę z jedzeniem. Pies na łańcuchu. Ludzie na mnie patrzą, ale tak naprawdę nie widzą mnie, ale moją chorobę. Tylko niektórzy traktują mnie jak człowieka, który może coś dać, który wciąż żyje. Cierpienie nie uszlachetnia, ani własne, ani cudze. Cierpienie wyostrza zmysły, sprawia, że człowiek przestaje udawać, przestaje bawić się w chowanego z samym sobą i innymi, więcej widzi. Można żyć i nie poczuć nigdy, że się żyło. Można przespać życie, nie zasmakować nawet miłości, zadowolić się byle czym, nie pragnąć i nie szukać. To Bóg sprawia, że budzimy się z koszmarnego snu. Bóg daje miłość prawdziwą, otwiera oczy”.
W czasie pobytu w hospicjum Marcin poznał wolontariuszkę Gosię. Po raz pierwszy spotkali się w kaplicy. Traktował ją inaczej niż wszystkich, bo ona traktowała go inaczej niż wszyscy, czyli normalnie. „W ogóle nie traktujesz mnie jak chorego”. Dziewczyna zaczęła spędzać z nim dużo czasu. Rozmawiali, modlili się, spacerowali. „Lubię z Tobą rozmawiać, kłócić się, milczeć, lubię z Tobą jeść, zasypiać i budzić się”. Byli dla siebie najbliższymi istotami, które łączyła życiodajna więź. Gosia stawała się dla Marcina nogami i oczami, które z czasem odmówiły mu posłuszeństwa. „Twoje ciało jest naprawdę cząstką mnie, a moje cząstką Ciebie”. Jego relacja zaczęła zmieniać się w uczucie do dziewczyny. To pomagało mu uwierzyć, znaleźć nadzieję, że nie jest sam w walce z chorobą. „Przestałem się bać, gdy się budzę, myślę o życiu. Czuję, że mam w sobie nową siłę, że mogę kazać moim nogom lepiej chodzić, sercu lepiej pracować”. Jego stan zdrowia wyraźnie się poprawił. Marcin mógł chodzić. Zauważył, że to prawdziwa miłość go uzdrawia. Zaczął spełniać swoje marzenia, z których zrezygnował, kiedy zmarł jego ojciec. Razem z Gosią odwiedzili Hiszpanię – kraj, którym Marcin był zauroczony. Tam świętowali Nowy Rok, a czas zaczął mieć dla niego inne znaczenie. „Ja nie mam czasu na byle co, byle jak, z byle kim. Nie mam czasu na nijakie bycie, nijakie rozmowy, byle jakie gadanie”. Trzy dni przed śmiercią Marcina, Gosia została jego żoną…
Żadna forma terapii nie zastąpi miłości. Wszelkie starania lekarzy, pielęgniarek nie prowadzą do niczego, gdy człowiek jest martwy wewnątrz, a jego serce i umysł nie cieszą się drugim człowiekiem. Spotkanie serc daje siłę do walki z trudnościami; wtedy jest dużo łatwiej, spokojniej. Marcin opisywał Gosię jako gwiazdę prowadzącą do bezpiecznego miejsca, które daje ciepło i chroni. Człowiek chory nadal jest człowiekiem i nadal posiada zdolność kochania, pragnienia, doświadczania. Każda chwila spędzona z ukochaną osobą jest odczuwana jak szczególna wartość. Człowiek kochający i kochany nie boi się umierać, boi się stracić miłość.
Historia Marcina Janickiego, opisana w jego książce Niebo za tymi drzwiami, pokazuje nam, jak ważna dla człowieka jest bliskość drugiej osoby, zwłaszcza gdy jest trudno. Nie pomogą tabletki, specjalistyczne terapie, dopiero wraz z drugim człowiekiem może przyjść nadzieja. Każdy z nas jest zobowiązany, by tę nadzieję do z martwych powstawania dawać ludziom, którym w życiu coś się połamało. Nie wolno pozwolić, aby takie osoby czuły się samotne. Ale żeby tak się stało, trzeba zwolnić tempo swojego życia, otworzyć oczy serca i zobaczyć samotność sąsiada z chorobą Alzheimera, samotność koleżanki z pracy, której mąż nadużywa alkoholu, samotność własnego syna, który w wirze troski o materialny byt oddzielił się granicą kraju od rodziców…
Życzmy sobie odwagi miłości…
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.