Powstanie w Warszawie nie miało żadnych szans powodzenia; było skazane na klęskę nawet w przypadku mało realnego zwycięstwa nad Niemcami. Mieliśmy bowiem przeciwko sobie nie tylko Trzecią Rzeszę, ale i Związek Radziecki.
Odpowiedzialność
Decyzja należała do rządu RP w Londynie, który wkrótce po agresji Niemiec na Związek Radziecki (22 czerwca 1941 roku) został poinformowany, że warunkiem wznowienia stosunków dyplomatycznych z Moskwą, a tym samym zabezpieczenia kraju przed samowolą Stalina, jest uznanie przez Polskę linii Curzona ze znaczną rekompensatą na Zachodzie. Wobec kategorycznego stanowiska polskiego, nie dopuszczającego jakichkolwiek zmian granicy wschodniej, podpisano 30 lipca 1941 roku przedziwny pakt między rządami ZSRR i Polski, który nie tylko nie miał akceptacji prezydenta RP Władysława Raczkiewicza, lecz także nie ustalał granicy wschodniej, co stawiało w uprzywilejowanej sytuacji stronę silniejszą. Tym bardziej że Stany Zjednoczone i Wielka Brytania przyznawały rację Stalinowi, posługującemu się argumentem warunków etnicznych, które na spornych obszarach poza Lwowem i Wileńszczyzną przedstawiały się dla nas niekorzystnie.
Ostateczny cios stosunkom polsko-sowieckim zadali Niemcy, powiadamiając 13 kwietnia 1943 roku o odkryciu grobów oficerów polskich w Katyniu. Mimo nalegań Churchilla, aby sprawę bezprecedensowego mordu odłożyć na okres powojenny, rząd RP zwrócił się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Genewie. Reakcja Moskwy była natychmiastowa: zerwanie stosunków dyplomatycznych z rządem polskim. W oryginale rosyjskim tego aktu użyto sformułowania „przerwanie”, co pozostawiało furtkę otwartą na wypadek ustępstw strony polskiej. Przewaga dyplomacji radzieckiej w grze politycznej była widoczna.
W zaistniałej sytuacji zarówno Niemcy, jak i Rosjanie osiągnęli swoje cele kosztem Polski. Niemcy wbili klin między sojuszników (odczuwany do dziś), wykazując jednocześnie, że ich przeciwnicy również łamią postanowienia konwencji genewskiej. Rosjanie pozbyli się układu krępującego ich w stosunkach z Polską. Churchill raz jeszcze przekonał się, że Polacy nie są partnerami w skomplikowanej grze, wymagającej kompromisów dla osiągnięcia dalekosiężnych celów.
A rzeczywistość była ponura. Wszystko wskazywało na to, że obszar Polski zostanie zajęty przez Armię Czerwoną, i że to Stalin będzie ustanawiał zasady sąsiedzkiej koegzystencji. Na domiar złego stanowisko USA i Wielkiej Brytanii wyrażało się w daleko posuniętych ustępstwach za cenę maksymalnego udziału ZSRR w wojnie. Innymi słowy, kupowano żołnierską krew, która dla Stalina nie miała większej wartości w kontekście milionów wymordowanych przez niego własnych obywateli. Z jednej strony liczyły się więc przede wszystkim zdobycze terytorialne, ukryte za parawanem ideologicznej frazeologii, z drugiej – życie każdego własnego żołnierza.
Sytuacja tak trudna i skomplikowana wymagała nieprzeciętnych umysłów i talentów, mężów stanu wielkiego formatu. A tych po stronie polskiej nie było. I żadna to pociecha, że Franklin Delano Roosevelt był politykiem równie krótkowzrocznym i pozbawionym intuicji.
W tych okolicznościach, pełnych przymusowych sytuacji, należało oprzeć się na koncepcji Churchilla i za cenę rezygnacji z ziem wschodnich oraz odroczenia wyjaśnienia zbrodni katyńskiej uzyskać gwarancję „wielkiej trójki” na powrót do kraju Sił Zbrojnych suwerennego państwa. Udział przedstawicieli rządu RP w ustalaniu powojennych granic stwarzałby szanse na przedłużenie linii Curzona do źródeł Bugu, co pozostawiałoby Lwów i Zagłębie Naftowe po stronie polskiej. Winston Churchill wielokrotnie przekonywał rząd RP do konieczności porozumienia ze Stalinem, argumentując, że osiągnięcie kompromisu z Rosją stworzy dla rządu polskiego i armii jedyną szansę powrotu do kraju. Możliwość taka zniknie, kiedy Sowieci metodą faktów dokonanych powołają komunistyczny rząd w Polsce.
To logiczne i realistyczne stanowisko nie spotkało się ze zrozumieniem strony polskiej. Porozumienie tak, ale na naszych warunkach. Wariant – obrany przez rząd RP – własnej, niezależnej polityki, opartej na zasługach Wojska Polskiego, ciągłości historycznej tradycji i patriotycznych nastrojach społeczeństwa nie miał żadnych widoków na powodzenie. Jeśli chce się wygrać na loterii, trzeba kupić los. Tym losem było wspólne polsko-brytyjskie stanowisko wobec Moskwy. Ale istniał tylko krótki okres, kiedy Stalin był gotów na polityczny modus vivendi. To był czas rosyjskiej defensywy i strategicznej przewagi Niemiec, zakończony klęską feldmarszałka Paulusa pod Stalingradem 2 lutego 1943 roku. Od tego momentu negocjacje ze Stalinem stawały się coraz trudniejsze, jeśli nie beznadziejne.
Kto więc ponosi odpowiedzialność za tragedię nieznaną w dziejach Europy? Po stronie polskiej pośrednio rząd RP w Londynie, w kraju ludzie bezradni, pozostawieni w sieci niezrozumiałych dla nich oszustw, kłamstw i zdrady, na Wschodzie samodzierżca wykorzystujący powstanie do realizacji swoich imperialnych i zaborczych celów. Grzech zaniedbania obciąża naczelnego wodza, generała broni Kazimierza Sosnkowskiego (następcy generała broni Władysława Sikorskiego), który pozostawił decyzję w kwestii ewentualnego powstania generałowi dywizji Tadeuszowi Komorowskiemu, a sam udał się w tym czasie, bez wyraźnej potrzeby, do Włoch. Zrzucenie z siebie ciężaru odpowiedzialności dyskredytuje generała Sosnkowskiego jako naczelnego wodza.
Trudno też nie pamiętać o irracjonalnym przedłużaniu powstania, kiedy wiadomo już było, że próby wywarcia presji na Stalina zawiodły, a plany ofensywy radzieckiej dotyczą innych, bardziej odległych terminów. Kontynuowanie walki, a w istocie przeciąganie agonii miasta, powiększało tylko bezmiar klęski i cierpienia, a tym samym zakres korzyści naszych wrogów. Z tej perspektywy prezydent Stefan Starzyński jawi się jako wzór mądrego i odpowiedzialnego patriotyzmu.
Przetrwanie
Historia lubi paradoksy, toteż często słyszymy za plecami jej chichot. I tak, gdyby udało się Polsce zachować jej wschodnie obszary (z o wiele mniejszymi wówczas korzyściami na zachodzie), to wobec powstania niepodległej Ukrainy, Białorusi i Litwy bylibyśmy krajem ogarniętym wewnętrznymi walkami i dzielilibyśmy los Jugosławii. Powtórzyłby się dramat Kresów, kiedy wołyńska ziemia spływała krwią. I wówczas akcja „Wisła” już by nie wystarczyła. To byłaby prawdziwa wojna. Wojna między narodami z nierozliczoną przeszłością, wojna z obu stron okrutna. Dziś to Rosja ma problemy z wielonarodowym państwem, a Polska powróciła do swojego lechickiego matecznika, ma granice, z małymi wyjątkami, naturalne, a obszar pozbawiony liczących się mniejszości narodowych. Może rzeczywiście, jak głosił mesjanizm, jesteśmy pod szczególną opieką Opatrzności? Chociaż w zamęcie potępieńczych swarów nie zasługujemy na nią.
Czy istnieją przykłady polityków, którzy, kierując się racją stanu, potrafili przeobrazić klęski w zwycięstwa? Ograniczę się do dwóch z niewielkiego zresztą grona. Oto generał Charles de Gaulle, prezydent Francji, który w 1962 roku, mimo protestów armii i oskarżeń o zdradę, zrezygnował z Algierii, ratując swój kraj przed beznadziejną wojną i terroryzmem. Druga niezwykła postać to Carl Gustaf baron von Mannerheim, w zmaganiach ze Związkiem Radzieckim w latach 1939–1940 i 1941–1944 naczelny wódz armii fińskiej. Po wojnie... prezydent Finlandii, mimo Krzyża Żelaznego na marszałkowskim mundurze. Zrywając w 1944 roku sojusz z Hitlerem i występując zbrojnie przeciwko jego armii, uratował Mannerheim niepodległość Finlandii. Warunki radziecko-fińskiego traktatu z 19 września 1944 roku były, jak pisał w swoich wspomnieniach, przerażające, ale ich odrzucenie okazałoby się zgubne. Ponieważ Finlandia przystała na utratę części terytorium, w tym Przesmyku Karelskiego, nie dołączyła do państw uzależnionych od Kremla. Coś za coś. Rzadko kiedy można mieć wszystko. To boski atrybut.
Na zakończenie winien jestem czytelnikom kompletne przedstawienie dylematu zawartego w tytule: triumf albo... PRZETRWANIE. Uparte, odporne na przeciwności i zwątpienia, pełne wiary i nadziei. Człowiek może zginąć, naród musi przetrwać. A pieśni? Niech pozostaną jako talizman, ale i przestroga, chociaż tak trudno utrzymać równowagę między racjami rozumu a porywami serca. Tym trudniej, że – jak pisał Kazimierz Wierzyński – Tym się tylko żyje, za co się umiera.
STANISŁAW LEDÓCHOWSKI, ur. 1932, krytyk sztuki, dziennikarz i publicysta, działacz społeczny. Specjalizuje się w dziejach kultury ziemiańskiej i polskiej wojskowości.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.