Anonimowość Internetu sprawia, że ludzie obnażają się i wystawiają na zranienie. Nie chodzi jednak o to, by tanim kosztem ironizować czy ośmieszać dramaty ludzi zagubionych, wprost przeciwnie, spróbować je docenić i zrozumieć niejako od wewnątrz
Przykładowo, po konkretnej porażce życiowej – niezdanym egzaminie, zwolnieniu z pracy, zerwaniu więzi z kimś bliskim – zamiast logicznego osądu w rodzaju „Zawaliłeś tę sprawę, dlatego następnym razem postaraj się bardziej” (poczucie winy) pojawia się bezlitosna samoocena typu: „Zawaliłeś, więc jesteś beznadziejny i do niczego się nie nadajesz” (wstyd). Gdy osoba przy każdej, nawet najdrobniejszej okazji, dokonuje takich generalizujących ocen samej siebie, to jest czymś oczywistym, że w końcu zatrzyma się w rozwoju, a jej kontakt z rzeczywistością będzie coraz bardziej utrudniony.
Warto jednocześnie od razu podkreślić, że identyczna logika dotyczy także pozytywnych emocji. Przy każdym, nawet drobnym sukcesie taka osoba zamiast proporcjonalnej do okoliczności dumy, doświadcza nieposkromionego zadowolenia z siebie czy wręcz pychy, która zamiast mobilizować do dalszego pozytywnego działania, zamyka ją w kokonie samouwielbienia.
Nietrudno w tak naszkicowanej osobowości dopatrzyć się rysów charakterystycznych dla narcystycznych zaburzeń osobowości. I choć może wydać się nadużyciem stosowanie tej diagnozy do całego pokolenia, to bez wątpienia jej ślady są wyraźnie obecne tak w kulturze masowej, jak i w osobistych narracjach. Klasyczny mit pucybuta, który dzięki uczciwej pracy, hartowi ducha i wytrwałości zostaje milionerem, jest już przeszłością. Dziś obowiązuje mit idola, którym zostaje się w sposób magiczny dzięki urodzie, głosowi lub umiejętności kopania piłki itp. Jeśli nie jesteś w stanie zostać kimś takim, jesteś nikim. Dobrze oddaje to jedna z bohaterek przywoływanej wcześniej powieści Masłowskiej, której marzy się „robienie w sztuce, kulturze”, dlatego chciałaby udzielić wywiadu jakiejś gazecie, gdzie „walnie się, że jestem zupełnie młoda, a już tak bardzo utalentowana”. Gdy tak wybujały ekshibicjonizm nie znajduje pokrycia w rzeczywistości – a przecież zwykle tak bywa – to jego miejsce musi zająć wszechogarniający wstyd i pragnienie, by dosłownie zniknąć z powierzchni ziemi. Autodestrukcja w różnej postaci jest tylko nieuniknioną dalszą konsekwencją.
Trafność tej intuicji pośrednio potwierdza inny fenomen społeczny, a mianowicie zanik czy wręcz ucieczka od poczucia winy i grzechu. Kościół mówi o tym już od dłuższego czasu, ale coraz głośniej ten niepokojący temat podejmują także publikacje naukowe: „Żyjemy w społeczeństwie, w którym możemy powiedzieć, że się z kimś nie zgadzamy, ale już nie możemy mu zarzucić, że jest w błędzie, a tym bardziej, że jest złym człowiekiem. Poczynając od polityków, a kończąc na intelektualistach, wszyscy jesteśmy wspierani w tym, by unikać skruchy, wyrzutów sumienia, odpowiedzialności i potrzeby naprawienia krzywd” (D. L. Carveth, J. H. Carveth). Ta sytuacja nie wzięła się znikąd. Jest konsekwencją szerzącego się relatywizmu moralnego i ogromnego chaosu w świecie wartości, za które odpowiedzialni są nie współcześni młodzi ludzie, ale właśnie odchodzące pokolenia.
Człowiek wśród zombie
Współczesny relatywizm moralny najlepiej wyraża popularna idea samorealizacji, która lansowana jest w społeczeństwach zachodnich od co najmniej kilkudziesięciu lat, a do nas dotarła wraz z odzyskaniem suwerenności. W jej myśl każdy człowiek ma prawo tak żyć, jak uważa za stosowne, byleby tylko był wierny sobie. Nikt nie ma prawa mu narzucać wartości, jakimi ma żyć, a wartości, które wyznaje, nie podlegają dyskusji. Ideologia ta stawia w centrum ludzkie „ja”, wykluczając przy tym jakikolwiek inny szerszy kontekst czy zobowiązania społeczne, polityczne lub religijne.
Niedługo jednak trzeba czekać, by zobaczyć, że król jest nagi. Ideologia samorealizacji kompromituje się bowiem sama, ponieważ ludzkie „ja” pozbawione szerszych odniesień okazuje się puste i pozbawione treści. Jak trafnie zauważa jeden z amerykańskich psychologów, owo puste jestestwo (ang. empty self) to wspólny mianownik wielu społecznych patologii, takich jak zaniżone poczucie własnej wartości, nadużywanie różnego rodzaju substancji, zaburzenia pokarmowe, chroniczna i kompulsywna konsumpcja, utrata sensu życia, zamieszanie w świecie wartości, głód duchowości itp. (P. Cushman). Chcąc stworzyć idealnego człowieka, idea samorealizacji niechcący uwolniła drzemiącego w nim potwora.
Paradoksalnie więc przytaczany na wstępie obraz płaczących kochanków z wiersza Herberta może być apokaliptyczną wizją ocalałego człowieczeństwa, które zaszyło się gdzieś w brudnym hotelu w obawie przed grasującymi hordami wygłodniałych zombie, czyli „żywych trupów”. Czyż obraz zombie nie jest doskonałym opisem wspomnianego narcyza, który potrzebuje innych ludzi tylko jako lustra odbijającego jego własną „doskonałość”, a gdy tego nie robią, traktuje ich jak nic nieznaczące śmieci? Bez autentycznych relacji, bez głębszych uczuć i zasad moralnych, bez odpowiedzialności za drugiego po trupach dąży do jakiegoś absurdalnego celu. Co najciekawsze – wciąż potrzebuje więcej i więcej. I to nie ze strony podobnych do siebie narcyzów, ale tych właśnie, którzy zdolni są jeszcze do autentycznych uczuć i relacji.
Tak eksploatowany dziś w popkulturze scenariusz, w którym grupa osób ucieka przed plagą postapokaliptycznych zombie, może być i jest wyrazem naszego zbiorowego lęku przed przyszłością, profetycznym sygnałem ostrzegawczym naszej wspólnej nieświadomości. Oczywiście podawany w formie zawoalowanej – pod postacią atrakcyjnej gry komputerowej (na przykład Resident Evil,która stała się podstawą serii filmów o tym samym tytule) lub zabawnej komedii (na przykład Zombieland w reżyserii Rubena Fleischera) – łagodzi nieświadomy lęk i oswaja z przerażającą rzeczywistością.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.