Sumienie trzeba szanować

W drodze 10/2011 W drodze 10/2011

Chrześcijaństwo jest religią wolności. Najgorsza rzecz, jaka może się zdarzyć w przypadku konfliktu sumienia, to pogodzenie się z myślą, że nic nie można zmienić i trzeba grzeszyć.

 

A co z chrześcijańskim podejściem do konkurencji i rywalizacji? Czy to coś złego?

Grałem kiedyś w lidze księży tenisistów. Na otwarcie turnieju przyjechali dziennikarze i po kolei pytali uczestników, dlaczego grają. Trzech księży przede mną zgodnie stwierdziło, że nie chodzi im o zwycięstwo i wynik jest absolutnie nieważny, gramy wszak tylko po to, żeby budować kapłańską wspólnotę i dobrze się bawić. Przysłuchując się temu z boku, pomyślałem: co ja tutaj robię, chyba jako jedyny chcę wygrać.

Gdy tylko rozpoczął się turniej, wszyscy biegali po korcie jak wariaci, rzucali rakietami, przeklinali, znów było normalnie i każdy chciał być najlepszy. I to jest klasyczny przykład fałszywej chrześcijańskiej pokory.

Przywołam tu Platona, który mówił, że człowiek jest jak rydwan. Powozi oczywiście rozum, a ciągną dwa konie: czarny i biały. Czarny to uczucia, które nami miotają, ale też nas napędzają. Zachowuje się jak wariat, ciągnie w różnych kierunkach, bez ładu i składu. Woźnica musi go jakoś okiełznać, ale pomaga mu w tym biały koń, który ma duży wpływ na swojego czarnego pobratymca. Biały koń to też uczucia, ale tzw. społeczne, czyli ambicja i wstyd. W przypadku ambicji chodzi o stawianie sobie celów i dążenie do ich realizacji. Wstyd ma nas powstrzymywać przed pewnymi działaniami. Rolą woźnicy jest zarządzanie tymi końmi w sposób polityczny, czyli taki, żeby one się nawzajem wspierały, no i ciągnęły ten wóz tam, gdzie on chce, a nie tam, gdzie chcą konie.

Jak w takim razie patrzeć na sukces?

Każdy ma potrzebę bycia docenianym i skutecznym w działaniu, a to oczywiście w jakimś stopniu związane jest z konkurencją, bez której nasze życie jest wykastrowane z emocji. Jeśli jednak sukces staje się celem samym w sobie i dążymy do niego po trupach, to mówiąc językiem Platona, nasza ambicja podporządkowała sobie nasz rozum i używa sprytu do manipulacji, uwodzenia czy zaspokajania swoich namiętności. Inteligencja użyta w służbie pożądań to przerażająca siła.

A w którym momencie rodzi się chciwość, bo jest to grzech główny i jakoś powiązany z pracą. Jak ją w sobie rozpoznać?

Protestanci twierdzą, że skutecznym testem chciwości jest dziesięcina oddawana na Kościół. Niezależnie od mojej sytuacji materialnej oddaję 10 proc. własnych dochodów Kościołowi. Innymi słowy, pokazuję Panu Bogu, że pieniądze nie panują nade mną. Co więcej, w ten sposób idę za wskazaniami Bożej obietnicy, że jeżeli pokażę swoje zdystansowanie do tego, co materialne, to Bóg będzie mi błogosławił.

Mam paru protestanckich przyjaciół, którzy tak robią i rzeczywiście stają się coraz bogatsi. Jest to trochę wkurzające, bo takie podejście do Pisma trąci fundamentalizmem, ale sama zasada jest słuszna. Uwaga! Nie da się przy tym Pana Boga oszukać. Nie da się zrobić takiego duchowego triku, że coś dam, ale po to by dostać więcej, a tak naprawdę wcale się nie zdystansowałem. Jeśli dajesz szczerze, to znaczy, że możesz otrzymać więcej, bo posiadanie cię nie niszczy, czyli to ty posiadasz, a nie jesteś posiadany przez chęć posiadania. No i oczywiście dodajmy, że dawanie jako manifestacja mojej wolności wobec pieniędzy wcale nie musi być „na Kościół”, jest wiele innych możliwości wspomagania finansowego.

Mówisz o etosie protestanckim, a czy katolickie nauczanie zawiera takie wskazówki?

W jednym ze swych wystąpień Benedykt XVI mówił o małych pragnieniach, które obumierają w człowieku po to, by mógł pragnąć więcej. Zbieram pieniądze, bo chcę zbudować dom. Zbudowałem i co dalej? Okazuje się, że to jeszcze nie wszystko, że chcę więcej, żeby tam była rodzina, żebym miał z kimś bliską więź. Buduję tę więź, mam dzieci, a potem się starzeję i nagle się okazuje, że nie jestem potrzebny tym dzieciom, że znowu coś, co było pozytywną wartością, obumiera, i co dalej? Papież mówi, że człowiek przez całe życie doświadcza tego, że jego pragnienia nie znajdują zaspokojenia w tym, co jest na ziemi, bo skierowane są na wieczność. Tyle że nie da się zgrabnie przeskoczyć z życia doczesnego do wiecznego i powiedzieć sobie, że skoro moje pragnienia są nieskończone i tu na ziemi ich nie zaspokoję, to teraz nic nie będę robił, niczego nie będę pragnął i poczekam na koniec świata. Małe pragnienia prowadzą do większych, a te większe do największych. Opozycja: być czy mieć, jest w tej perspektywie trochę fałszywa, bo im więcej mam, na przykład książek, które przeczytałem, wiedzy, którą zdobyłem, sztuki, którą zobaczyłem, muzyki, której słuchałem, to staję się kimś innym, bo to wszystko jakoś mnie kształtuje. Podobnie jest z domem i przedmiotami, które w nim mam. To wszystko mnie zmienia i kształtuje, zarówno w wymiarze duchowym, jak i materialnym. Ten proces przechodzenia od małych pragnień, przez coraz większe marzenia, aż do celu ostatecznego, to jest to, o co chodzi w chrześcijaństwie.

Czy Kartezjański paradygmat „Myślę, więc jestem” został współcześnie zastąpiony przez „Pracuję, więc jestem”? Czy praca nas definiuje?

Brakuje mi w tym zdaniu podkreślenia wymiaru relacji do kogoś. Bez odniesienia do Boga czy innych ludzi to zdanie jest kalekie. Praca nie jest celem samym w sobie. Można przepracować całe życie i być zgorzkniałym, nie zbliżyć się o krok do „bycia”, nawet jeżeli ta praca miała sens. Pracowanie nie daje zbawienia i w tym znaczeniu traktowanie zdania „Pracuję, więc jestem” jako dogmatu byłoby niepokojące. Co myśleć o niepełnosprawnych czy przykutych do łóżka? Nie pracują, więc nie są? Albo bezrobotni. Ktoś, kto nie pracuje, przeczyta hasło „Pracuję, więc jestem” i pomyśli: Skoro nie pracuję, to nie istnieję? I ludzie często tak siebie przeżywają – jestem nikim, jestem bezwartościowy, bo nie mam pracy. A to nieprawda. To, że ktoś jest bezrobotny, nie znaczy wcale, że jest bezwartościowy. Sens istnienia nie zależy tylko od pracy. Ważne jest, żeby zarabiać i mieć, bo stoi za tym jakiś rodzaj uznania i na to zasługujemy. Ale potrzebna jest również świadomość, że to, co mamy, nie może nami rządzić. To banał, ale warto go powtarzać, że ważniejsze jest to, jakim człowiekiem się staję, niż jakie zarobki osiągam.  

Rozmawiał Roman Bielecki OP

JAROSŁAW GŁODEK – ur. 1965, dominikanin, doktorant politologii, były dyrektor wydawnictwa W drodze, mieszka w Warszawie.


 

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...