O aktorskiej misji i powołaniu, mrokach duszy Janusza Tracza, celebrytach oraz o porządkującej mocy Pisma świętego z Dariuszem Kowalskim rozmawia Wiesława Lewandowska
Wiesława Lewandowska: – Aktorzy grający w serialach szybko stają się tzw. celebrytami, czyli osobami dającymi się wykorzystywać przez media, chętnie zabierającymi głos przy każdej okazji, w każdej sprawie. Wydaje się, że nie dotyczy to aktorów „Plebanii”. Jak Pan sądzi, dlaczego?
Dariusz Kowalski: – Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. O sobie mogę powiedzieć, że po prostu nie mam potrzeby takiego kreowania się. Możliwe, że moi koledzy z „Plebanii” myślą podobnie. Nie wiem, nie kupuję kolorowych gazet, ale jeśli Pani zauważa takie zjawisko, to może ma to jakiś związek z widownią naszego serialu...
– A może raczej z jego przesłaniem?
– Odbiorcą przesłania jest taka, a nie inna widownia; w przypadku „Plebanii” to w dużej części tzw. Polska prowincjonalna. Moim zdaniem, ta najpiękniejsza, ale – niestety – często pogardzana. Przyznam się Pani, że coraz bardziej szanuję i kocham tę polską prowincję.
– Celebryci nią pogardzają, a Pan – za co ją kocha, szanuje (i w dodatku nie wstydzi się o tym mówić)?
– Za to, że tam bije serce Polski. Sam zresztą stamtąd pochodzę… Tam, na prowincji, można nie tylko zrozumieć, ale i poczuć, co miał na myśli Jan Paweł II, kiedy mówił: „… bo to jest moja matka, ta ziemia, to są moi bracia…”. Tam krajobraz pachnie Polską, tam chętnie spędzam wakacje i tam zawsze czuję się najlepiej.
– Nie w świetle reflektorów?
– Prawdziwe życie toczy się gdzie indziej. To, co oświetlają reflektory, jest tylko jakimś wycinkiem, starannie zaaranżowanym i upudrowanym. Reflektory oślepiają tego, na kogo są skierowane, i z trudem może on dostrzec tych, którzy na niego patrzą. Moje prawdziwe życie zaczyna się wtedy, kiedy opada kurtyna i gasną światła. Muszę uważać, żeby nie mieszać tych rzeczywistości: teatru, roli, którą gram, i życia. Chociaż, oczywiście, kocham teatr, bo to jest to, co w moim zawodzie najpiękniejsze: tu można dotrzeć do człowieka z bezpośrednim przekazem i zazwyczaj odbiera się jakąś odpowiedź.
– Jak bardzo istotna jest dla Pana treść tego przekazu? Są takie role, których Pan nie przyjmuje?
– Aktor jest wprawdzie człowiekiem do wynajęcia, ale to jest pytanie, które rzeczywiście czasem musi albo powinien sobie zadawać... Lubię mieć poczucie sensu tego, co robię. Mam szczególną satysfakcję, kiedy widz po wyjściu z teatru czuje się wzbogacony, pozytywnie naładowany albo wręcz rozładowany, i boli go przepona ze śmiechu. Lepszy jest ból przepony po dobrej komedii niż ból głowy i zamęt po jakimś wątpliwym artystycznie przedsięwzięciu. Zdarzało mi się już rezygnować z pewnych ról. Ze względów artystycznych, z poczucia smaku…
– A ze względu na własne przekonania religijne?
– To wszystko się z tym wiąże! Moje przekonania religijne kształtują mnie jako człowieka, więc również moje poczucie smaku, mój gust… Najpierw jest się człowiekiem, potem aktorem – już nie pamiętam, kto to powiedział. Nie jestem już w stanie zaakceptować przedstawiania człowieka w sposób niszczący, pogardliwy, szyderczy, prowadzący do dezintegracji i niedający nadziei...
– Nawet gdy w ten sposób odbija się rzeczywistość?
– Rzeczywistość mam na ulicy. Teatr jest od tego, żeby ją przetwarzać, żeby tworzyć kreacje, brać w cudzysłów, niedopowiadać, dawać do myślenia. Oczywiście, można i trzeba przystawiać człowiekowi lustro – bo do tego teatr jest powołany – i pokazywać mu prawdę o nim, nieraz nawet brutalnie, ale jednak używając pewnego języka, konwencji, umowności, bo to jest prawdziwą siłą teatru. No i zawsze po coś. A po co? Żeby mu pomóc uporządkować jego świat, jakoś – poprzez refleksję – poskładać te klocki, a nie wywrócić wszystko do góry nogami, zasiać zamęt i tak go zostawić. Nie chciałbym swoją osobą firmować czegoś, co by miało sugerować, że żyjemy w pustce, że jesteśmy pozbawieni jakichkolwiek wartości, że świat nie ma sensu. To by było bez sensu!
– Podobno dobry aktor to taki, który może zagrać wszystko...
– Może, ale nie musi. No i – po co? Zawsze trzeba stawiać to pytanie. To najważniejsze pytanie w tym zawodzie, dużo ważniejsze od: „jak?”.
– W serialu „Plebania” gra Pan wybitnie czarny charakter. Niejaki Janusz Tracz to całkowite zaprzeczenie Dariusza Kowalskiego...
– W tym serialu najważniejsze jest to, że nie mamy wątpliwości, kto jest dobry, a kto zły. Zło jest nazwane, pokazane, uosabia je ta postać. I wiadomo, czym grozi zadawanie się z kimś takim. W „Plebanii” nie ma tego, co jest przekleństwem współczesnego świata – tego przemieszania porządków, zacierania granic, relatywizowania... Pamiętam, że moja córka, gdy była mała, oglądając czy czytając jakąś bajkę, często pytała: „Tato, czy on jest dobry?”. Od dziecka mamy potrzebę porządkowania świata, nazywania rzeczy po imieniu. Chcemy wiedzieć. Musimy wiedzieć. To naturalne ludzkie dążenie. A dzisiaj świat miesza nam w głowach i zamiast pytać: „Czy on jest dobry?”, pytamy: „Czy on jest skuteczny?”. Grając Tracza, chcę pokazać także to, że zło tkwiące w człowieku jest zawsze czymś uwarunkowane, ma swoje źródło: w dzieciństwie, może w rodzinie… Wszyscy, każdy na swój sposób, odkrywamy powoli prawdę o sobie, przeglądając się w innych jak w lustrze, zaglądając do swego wnętrza…
– A najchętniej przeglądamy się tylko w ekranach komputerów, telewizorów, szukamy swego odbicia w postaciach z seriali, co jednak nie pomaga nam znaleźć prawdy o sobie...
– ... bo do tego potrzebny jest osobisty wysiłek, no i czas poświęcony sobie i innym. Dlatego w moim domu nie ma telewizora – doszliśmy z żoną do wniosku, że zabierał nam cenny czas potrzebny dla rodziny. Włączając telewizor, patrzymy na ekran, zamiast patrzeć na siebie.
– Podobno kiedyś chciał Pan zostać księdzem...
– Miałem w młodości takie myśli, zwyciężyło jednak aktorstwo, ale wybierając je, też myślałem o pewnym rodzaju powołania, misji… No i oba zajęcia wymagają pokory!
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.