Spotkany przypadkiem pan Andrzej to ślusarz, który od siedemnastu lat mieszka na ulicy. Śpi przeważnie w kościołach. Co sprawiło, że nie ma domu? – Rozwód – odpowiada krótko pan Andrzej
Nowe Miasto w Warszawie. Ul. Freta. Przechodząc obok kościoła św. Jacka, postanowiłam pomodlić się przed obrazem Jezusa Miłosiernego. Gdy wchodziłam, w świątyni była tylko jedna osoba. W przedostatniej ławce siedział niski pan z posiwiałymi włosami, dosyć szczupły. Urodzony w 1949 r. Ubrany był w ciemnoszarą kurtkę. Miał przy sobie plecak, z którego wystawał termos. Plecak i cała jego zawartość to jedyny majątek tego mężczyzny. Ale zanim zaczął ze mną rozmawiać, nie sądziłam, że może być bezdomny. Dosyć zadbany, wyglądał na bardziej spracowanego człowieka z lekkim zarostem niż tego, który tuła się przez 17 lat po ulicy.
Spragniony ciepła
Zapytał, czy mogę dać mu chociaż złotówkę na herbatę. Tzw. złotówkarzy jest tak wielu niemal na każdej ulicy. Pijacy, bezdomni, oszuści… Ale ten człowiek wyglądał na wiarygodnego i rzeczywiście potrzebującego ogrzania się. Po 10 min modlitwy przeraźliwy chłód w kościele poczułam również i ja. Był bardzo deszczowy dzień.
On, przesiąknięty wodą i przeniknięty zimnem, potrzebował tylko gorącej herbaty. Nic więcej. Nie prosił o chleb czy obiad. – Może pan chce zupę? – zapytałam, przypominając sobie, że tuż obok znajduje się bar mleczny, w którym notabene sama tego dnia jadłam pomidorową i naleśniki. Ucieszył się. Nie mógł uwierzyć w to, że nie tylko zgodzę się dać mu przysłowiową złotówkę, ale również będzie mógł coś zjeść i napić się ze mną herbaty. – Ja chcę tylko zupę. Proszę po prostu kupić, będę czekał przy stoliku. Głupio mi tak żebrać przy ludziach znajdujących się w środku – powiedział przed wejściem do baru.
Pan Andrzej z zawodu jest ślusarzem. Pracował wiele lat w jednym z warszawskich zakładów. Firma upadła, on stracił pracę. – Dlaczego pan przez tyle lat żyje na ulicy? – pytam. – Rozwód – ucina krótko i mówi, że po śmierci teściowej został wyrzucony z domu przez żonę. Nie był w nim zameldowany. – Żyje ktoś z Pana rodziny? Ma pan dzieci? – dociekam. – Nikt. Mam córkę. Mieszka z Serbem w jego kraju – mówi. Opowiada, jak to Serbowie nie znoszą Chorwatów. On sam też dużo czasu spędził w Serbii. Za chwilę poprawia się i dodaje: – Chyba mam. Bo ona zdaje się nie chce znać swojego ojca. Pan Andrzej zamilkł. Wskazuję na zupę i proszę, aby jadł, bo wystygnie. – Muszę jeść bardzo powoli. Mam zaciśnięty żołądek – wyznaje, po czym zaczyna szybko brać do ust każdą kolejną łyżkę pomidorowej. Je i uśmiecha się. W międzyczasie rozmawiamy. – Pycha! – mówi, przechylając talerz i spożywając ostatnie krople zupy. – Na pewno pan się najadł? Może jednak coś jeszcze kupię? – pytam zaniepokojona. – Kochana pani… Ja jestem już taki pełen. Tak bardzo pani dziękuję! – mówi, spoglądając mi prosto w oczy. Widzę wzruszenie na jego twarzy. – Mój żołądek nie jest przyzwyczajony do dużej ilości posiłku – konstatuje.
Niespełnione marzenia
Śpi zazwyczaj w kościołach. Ostatnio tutaj, w kościele św. Jacka. – Wie pani, gdy jest tak zimno, człowiek czuje przeraźliwy ból. Jest to ból nie do opisania. Bolą praktycznie wszystkie mięśnie – przyznaje. Pytam, czy stara się znaleźć pracę. Jest przecież ślusarzem. Okazuje się, że pan Andrzej nie próżnuje. Pomaga czasami na plebaniach lub w domostwach przypadkowo spotkanych osób. Często odwiedza giełdę. Ale często bywa tak, że ludzie po prostu wykorzystują go. Zdarza się, że za wykonaną pracę nie dostaje zapłaty. Jedna z pań chciała mu zapłacić… ale w naturze. Mówi, że nie spodziewał się czegoś takiego! Powiedział, że potrzebuje pieniędzy, a nie przyjemności. Oczywiście, pieniędzy nie otrzymał i wyszedł z mieszkania kobiety. – Jakoś nie mam farta do pracy – zauważa. Mimo to jest pogodny, cały czas uśmiecha się. Często jednak zamyśla się i momentami widać w nim wzruszenie, a może pewne rozgoryczenie czy żal, że pewne sprawy można było inaczej poukładać.
Zaczynamy rozmawiać również o polityce i o tym, co dzieje się w Polsce. – Lubi pani Michnika? – pyta nagle. – Bo ja nie znoszę. Ludzie tacy jak on doszli do władzy na grzbietach robotników. Dostali pełnię władzy i zapewnili sobie brak rozliczenia z systemem. Jednak szybko zmienia temat i mówi: – Wie Pani, wcale nie jest tak przyjemnie, jak mówią w telewizji. Bezdomny w jednej noclegowni może przebywać 90 dni. – A co z resztą miesięcy w ciągu roku? – zastanawiam się głośno i otrzymuję odpowiedź: – Z Dworca Centralnego wypędzają nas na noc, więc zaczynam się tułać. Śpię w tych kościołach, w których można przenocować – opowiada o swojej codzienności. – W katedrze polowej jest najcieplej. Tam to jest naprawdę cieplutko – dodaje z przekąsem i uśmiechem.
Mój rozmówca jest uczciwy. Już po kilku minutach przebywania z nim można to z łatwością zauważyć. Pytam, czy odwiedza jadłodajnię i ośrodek dla bezdomnych u Braci Kapucynów na Miodowej. Wyznaje, że był tam kilka razy, ale nie wszyscy dostają jedzenie. Powód jest prosty. Za dużo chętnych do otrzymania talerza zupy. Trzeba czasami stać po 3 godziny w kolejce, a i tak nie zawsze zdobędzie się ten wytęskniony ciepły posiłek. Nowo poznany znajomy przyznaje, że stara się nie spać w noclegowniach, bo często przychodzą tam zawszone osoby. A on nie chce nabawić się robactwa. – Jeśli chodzi o mycie się i pranie bielizny, jakoś sobie radzę, od czasu do czasu udaje mi się to zrobić.
Bezdomny w pewnym momencie zauważa, że „życie pisze najlepsze scenariusze”. Dzieli się także ze mną swoimi snami. Słucham uważnie. Mówi, że „gdy człowiek tak dużo rozmyśla, różne rzeczy przychodzą do głowy”. Gdy zaczyna opowiadać o tym, jak przyśniło mu się 3 pogwizdujących sobie ludzi, idących na front i spotykających nagle pastuszka pasącego owce, w jego oczach pojawiają się łzy. – Przepraszam, ale ja zawsze, gdy sobie to przypominam, wzruszam się – mówi pan Andrzej. – Proszę ochłonąć, dokończy pan tę historię za chwilę – mówię zmieszana. Mężczyźni, którzy mu się przyśnili, to bankier, finansista i ekonomista.
Poczuć bliskość drugiego człowieka
Widać, że pan Andrzej chciałby zmienić swoje życie. Stara się o to. Pracuje dorywczo tam, gdzie tylko może. Ale to chyba za dużo powiedziane, ponieważ jest to raczej wykonywanie jednorazowych prac, za które dostaje 20-30 zł. Wystarcza na posiłek i podstawowe produkty do życia. Nie ma renty ani emerytury, ponieważ w „tamtych czasach pracował na czarno”. Mówi, że jest raczej samotnikiem i skrytą osobą. – Nie mogę w to uwierzyć. Wygląda Pan na dosyć otwartego człowieka – stwierdzam. – Może tylko teraz. W rzeczywistości tak nie jest – odpowiada ze spuszczonym wzrokiem. Pyta, czy mogę mu dać jeszcze złotówkę na herbatę, żeby mógł napić się czegoś gorącego w nocy, gdy będzie zimno. A dokładnie prosi o 1,40 zł. Wyciągam z portfela monety i podaję mu do ręki.
Przed budynkiem ściska mocno moją dłoń i całuje ją. – Dziękuję! Wszystkiego dobrego, droga pani! – Pan Andrzej żegna się ze mną serdecznie, zmierzając do katedry polowej Wojska Polskiego przy ul. Długiej.
A ja dziękuję Bogu, że spotkałam tego człowieka. Było w nim więcej życzliwości i dobroci niż w niejednym nieznajomym, z którym jadę co dzień autobusem. Chciałabym, aby znalazł pracę w zawodzie. Jest wartościowym człowiekiem. Jedna z wolontariuszek pracujących wśród bezdomnych w ośrodku prowadzonym przez Zakon Kapucynów tak mówi o swoich podopiecznych: – Ci ludzie są naprawdę niesamowici. Niektórzy, oczywiście, przyjdą najeść się i to wszystko. Uciekają. Ale są też tacy, którzy biorą do ręki Pismo Święte i choć niewiele z niego rozumieją, próbują odnieść dane słowa do swojego życia. Te osoby wiedzą, że nie są gorsze od ciebie. Tyle uśmiechów od nich dostaję. Są czasami cenniejsze niż pieniądze. A najważniejsze jest to, że mogę zjednoczyć się z drugim człowiekiem.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.