Kiedy cały dom pachniał już na dobre choinką, Profesor wyciągał piękną obrotową szopkę, którą przywiózł niegdyś z koncertów w Niemczech, zapalał świeczki i to był sygnał, że u Stuligroszów naprawdę zaczęły się święta.
Jeśli mamy opowiedzieć o świętach Bożego Narodzenia w rodzinie profesora Stefana Stuligrosza – i szerzej, o świętach wszystkich „Słowików” Stuligrosza – to musimy zacząć od… rozstania i oczekiwania. Dwóch słów, które wpisane zostały na trwałe w rytm ich codziennego życia, z chwilą kiedy zaczęły się zagraniczne wyjazdy chóru.
Pękający autobus
Pod względem koncertowym szczególnie obfity był właśnie okres Adwentu i Bożego Narodzenia – tradycyjnie oznaczający długie zagraniczne trasy koncertowe, najczęściej w Niemczech, krajach Beneluksu, w Austrii i Szwajcarii. To były trochę takie święta „z wyprzedzeniem”, bo w wielu krajach Zachodu śpiewanie kolęd rozpoczyna się właśnie w Adwencie. No, a skoro przyjeżdżały „Słowiki z Poznania” ze swoimi mistrzowsko wykonywanymi kolędami i pastorałkami…
– To były bardzo klimatyczne, sprawiające nam dużo radości koncerty, w czasie których udawało się nawiązywać bardzo ciepłe relacje z publicznością – wspomina Maciej Wieloch, śpiewający w chórze od połowy lat 60., dziś następca profesora Stuligrosza na stanowisku dyrektora artystycznego „Poznańskich Słowików”. – Tęsknota? Owszem, tęskniliśmy, ale patrzyliśmy na wszystko z perspektywy zbliżających się świąt Bożego Narodzenia – że przecież już- już, dosłownie za chwilę, zobaczymy się z naszymi bliskimi. Te rozstania w pewien sposób pomagały nam jeszcze bardziej budować atmosferę tych świąt – dodaje.
I jeszcze jedno wspomnienie, które wiąże się z przedświątecznymi zagranicznymi wojażami „Poznańskich Słowików”: – W czasach komunizmu ich powroty to były powroty „pękającego autobusu”, bo chłopcy dostawali od rodzin niemieckich i holenderskich niesamowite ilości paczek ze słodyczami, pomarańczami, bananami, puszkami soków – czyli wszystkimi tymi rzeczami, których nie można było kupić normalnie w Polsce – opowiada Anna Biedak, córka profesora Stuligrosza. Szczególny pod tym względem był oczywiście rok 1981. – 13 grudnia zastał nas w trasie koncertowej gdzieś w Szwajcarii. My sobie spokojnie śpiewaliśmy kolędy, a w tym czasie telewizja niemiecka zaczęła pokazywać czołgi na ulicach polskich miast. Rzuciliśmy się do telefonów – a tu nic, cisza, żadnej możliwości kontaktu z bliskimi. Niepokój, strach, tęsknota – wszytko wielokrotnie spotęgowane – i jedynie skąpe informacje z Radia Wolna Europa – mówi Maciej Wieloch, który zostawił wówczas w kraju żonę z rocznym synkiem. Do Polski wrócili 23 grudnia, w przeddzień Wigilii... – Kilka dni wcześniej mój mąż został internowany, a ja zostałam sama z 7-miesięczną córką. Wtedy właśnie przyjechał tata. I od razu zapachniało innym światem – mówi Anna Biedak.
Tata robi porządki
Córka Profesora wspomina, że u Stuligroszów Wigilia od zawsze spędzana była w domu Profesora. Rodzina się powiększała, dochodziły nowe osoby, rodziły się dzieci, a tradycja trwała dalej.
A że był to na wskroś wielkopolski dom, święta Bożego Narodzenia musiały zostać najpierw poprzedzone bardzo gruntownymi porządkami. – Mama, skrupulatna farmaceutka, rządziła w kuchni, a tata sprzątał. To była zresztą jego ulubiona czynność. Jednym z najbardziej charakterystycznych gestów ojca, którym doprowadzał nas czasami do „szału”, było przeciąganie palcem i sprawdzanie kurzu – zupełnie bezwiedny gest, żaden wyrzut w naszą stronę – zaznacza Anna Biedak.
Było jednak coś, co w sposób szczególny wyróżniało przedświąteczną krzątaninę w domu Profesora. Niby wycierał kurze, stroił kwiaty, segregował papiery, ale jednocześnie cały czas przygotowywał w myślach „Słowiki” do koncertów kolędowych. Chór tkwił w jego głowie właściwie bezustannie – przystawał, wypisywał w punktach kolejność poszczególnych utworów, instrukcje dla zespołu, wskazówki dotyczące wykonania. W tym wszystkim także przejawiał się jego porządek. Ale porządek to również i właściwa kolejność. – Zawsze w przeddzień Wigilii ubierałyśmy z ojcem choinkę: olbrzymią, wspaniałą, pachnącą jabłkami, cukierkami, piernikami i malowanymi orzechami. To było dla nas tym bardziej niesamowite przeżycie, że przez cały okres Adwentu nie wolno nam było jeść słodyczy – rodzice, a zwłaszcza moi dziadkowie, bardzo tego pilnowali – podkreśla Anna Biedak.
Dwóch gwiazdorów i jeden aniołek
– Boże Narodzenie było w naszym domu bardzo tradycyjne, uwielbialiśmy celebrować z rodzicami wszystko, co wiązało się ze świątecznym rytuałem – doskonale pamiętam ten moment, kiedy razem z ojcem szukaliśmy na niebie pierwszej gwiazdki. To był znak, że już czas na wspólną modlitwę, opłatek i wieczerzę wigilijną – opowiada pani Anna. Potrawy? Oczywiście polska klasyka wigilijna – nie mogło być inaczej – karp, kapusta z grzybami, barszcz, a na zakończenie słynne poznańskie makiełki (czyli kluski z makiem).
Jedno jedyne odstępstwo od reguły dotyczyło tylko tej najbardziej wyczekiwanej przez dzieci części wigilijnego wieczoru. – Do naszego domu nie przychodził poznański gwiazdor, którego bardzo bała się moja młodsza siostra. Prezenty przynosił za to aniołek. Musiałyśmy wyjść do drugiego pokoju, a dorośli otwierali okno, żeby go jakoś do nas wpuścić – uśmiecha się córka Profesora. Gwiazdor zaczął odwiedzać Stuligroszów znacznie później, kiedy w rodzinie pojawiły się wnuki. Ale to był już inny gwiazdor – nie surowy, groźny i z rózgą, tylko wesoły i rozśpiewany. – Tato wraz z teściem mojej siostry wkładali czapki gwiazdorów, a wszyscy dookoła skakali, tańczyli i się wygłupiali. To były takie szalenie miłe, radosne, spotkania z dużą dawką śmiechu – mówi pani Anna, dodając, że w całym domu unosiła się wtedy jedyna w swoim rodzaju aura bezpieczeństwa – takie niezachwiane przekonanie, że w ten dzień wszelkie zło i wszelkie troski nie mają dostępu do rodziny.
To był także czas długich familijnych rozmów, zwłaszcza wtedy, gdy do stołu zasiadała cała, wielopokoleniowa rodzina. – Dopóki żyli jeszcze moi dziadkowie, nasze Wigilie były wzbogacone o te roczniki, które łączyły wiek XIX z wiekiem XX. To była taka wspaniała ciągłość – moja babcia jako dziewczynka wręczała kwiaty Paderewskiemu, ktoś walczył w Powstaniu Wielkopolskim, ktoś inny pamiętał czasy zaborów. Dziś myślę jednak, że rozmawialiśmy na te tematy i tak stanowczo za mało. Bo święta są również po to, żeby właśnie o takich rzeczach gawędzić – mówi z przekonaniem Anna Biedak.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.