O swojej pokręconej drodze do Boga, niełatwym – a jednak możliwym! – odbijaniu się od dna oraz głoszeniu chwały Bożej w hiphopowym rytmie ks. Radosławowi Warendzie SCJ opowiada raper z Nowego Sącza – Arkadiusz Zbozień. Jego ksywa Arkadio składa się z dwóch członów – Arka i Dio. Arka – oznacza przymierze z Bogiem. Natomiast Dio – to Bóg w języku włoskim. Zatem celem Arkadia jest dochowanie przymierza z Bogiem i szerzenie nauki Szefa.
Bóg dla Ciebie to...?
Dla mnie to przede wszystkim osoba, z którą mogę wzrastać w codzienności. Pan Bóg to ktoś, kto chce dla mnie dobrze. To jest prawda, która w moim sercu też się w pewnym momencie narodziła. Bez Boga nie jestem w stanie szczęśliwie funkcjonować. Czasami ludzie myślą, że osoba nawrócona kroczy całą sobą w chmurach. Tymczasem jak to ktoś trafnie zauważył: „Trzeba mieć głowę w chmurach, ale nogi muszą stąpać po ziemi”. I Pan Bóg jest tym, który pomaga mi trzymać tę głowę w chmurach, pomaga mi się realizować, pomaga mi marzyć, pomaga mi rozwijać swoje pasje i talenty, a jednocześnie wspiera mnie w kroczeniu po ziemi i wykorzystywaniu tego życia w taki sposób, żebym mógł wejść do królestwa niebieskiego i dzielić się tam tym, co tutaj kochałem robić, i tym, do czego mnie Bóg po prostu stworzył.
Co to znaczy wierzyć?
Wierzyć to – najprościej mówiąc – żyć wiarą, czyli żyć w codzienności z Panem Bogiem, będąc szczęśliwym i tak naprawdę swoją osobą pokazując to na zewnątrz, bez takiej nachalności. Niech ludzie zaczną się zastanawiać, co jest z nami, że jesteśmy tacy zadowoleni i szczęśliwi, a wtedy wylejmy im to, dzięki komu tak jest. Ale nie róbmy sztucznej pokazówki. Najgorsze, co można zrobić, to dużo mówić, a za mało robić.
W jednej z twoich piosenek przewija się takie zdanie, które jest chyba modlitwą: „Dziękuję Ci, Boże, że jest, jak jest”. Zazwyczaj prosimy Pana Boga, żeby było tak, jak my byśmy chcieli, a Ty mówisz coś zupełnie innego.
Tak, bo to, co posiadam, zawdzięczam Bogu. Wiadomo, że mam wpływ na to, jak jest, ale każdego poranka oddając się Bogu, modląc się co wieczór czy też w ciągu dnia, wiem, że jest w tym po prostu Boża ręka, dzięki czemu mogę żyć szczęśliwie i robić to, co chcę robić w życiu, a nie to, co ktoś mi narzuca. Zrozumiałem po swoim nawróceniu, że tak naprawdę, jeżeli człowiek robi w życiu to, co kocha, i idzie to w parze z wiarą, to jest to przedsionek nieba. Po prostu myślę, że można tego przedsionka szukać już tutaj na ziemi, w naszej codzienności, choć wiadomo, że to nie jest przedsionek ostateczny.
Ale nie zawsze tak uważałeś. Kiedyś było inaczej.
Będąc dziewięcioletnim chłopakiem, czyli w drugiej klasie podstawówki, zacząłem swoją przygodę ze złem od pierwszego papierosa. Starsi kumple nauczyli mnie, jak się zaciągać. W wieku 12 lat po raz pierwszy zapaliłem marihuanę i tutaj nastąpiła taka stagnacja do tego momentu, aż ukończyłem 17 lat. Przez pięć lat paliłem prawie codziennie. Pojawiały się też grubsze narkotyki, takie jak: amfetamina, ale nie codziennie, tylko co weekend lub dwa. Moje życie wyglądało w ten sposób, że przez cały dzień skupiałem się na tym, żeby zdobyć coś do zapalenia, gdy się udało, to była chwila emocji i szczęścia, a po dwóch godzinach znowu spadek w dół. Teraz widzę, że to było ogromną głupotą. To wszystko doprowadziło do tego, że jak miałem 17 lat – wcześniej nawet zacząłem delikatnie handlować tymi narkotykami – narobiły mi się dosyć spore długi (rzędu 2000-3000 zł). Dla takiego dzieciaka były to kwoty, które ciężko było nagle zdobyć i oddać. Dopuszczałem się więc nawet kradzieży. Naprawdę potrafiłem być takim człowiekiem, który bez sumienia okradał swoich bliskich. Zdarzało się wziąć mamie dyszkę z torebki w przedpokoju, chociaż częściej zabierałem kluczyki od samochodu. Jeździłem jej autem, nie mając prawa jazdy. Zdarzały się też takie sytuacje, kiedy prowadziłem samochód zaraz po tym, jak wypiliśmy z kumplami jakieś dwa lub trzy piwa – co wiadomo, że na człowieka w takim wieku mocno oddziałuje. Ciężkie czasy. Po prostu takie dno człowieczeństwa. Teraz jak o tym mówię, to jest mi niesamowicie wstyd, że coś takiego miało miejsce, a z drugiej strony wiem, że po coś to po prostu było – być może po to, żeby właśnie dzisiaj o tym ludziom opowiadać.
To ciekawe, że takim Bożym człowiekiem, który stanął na twej drodze i w pewnym sensie wyciągnął Cię z tego, nie był kolega ani ksiądz, ale ktoś bardzo bliski.
To był brat. Wyjeżdżał do Stanów do pracy, kiedy miałem jakieś 14-15 lat, oraz studiował w Krakowie, więc nie mieliśmy już takiego codziennego młodzieńczego kontaktu, ale zacząłem go obserwować tak trochę z daleka. Najbardziej uderzało mnie to, że może liczyć na swoich przyjaciół. Po prostu miał kumpli, których ja mu zazdrościłem. Jego znajomi wywarli na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Ponadto widziałem, że mój brat jest taki radosny, szczęśliwy i układa mu się w życiu. Obserwowałem go, że chodzi do kościoła. U mnie wyjście na Mszę św. wyglądało tak, że albo szliśmy zapalić z kumplami nad pobliską rzekę, albo jak już byliśmy w kościele, to wychodziliśmy w czasie komunii, bo McDonald’s był niedaleko i jeszcze kolejek nie było o tej porze. Zatem zero jakiejkolwiek świadomości działania sakramentów, Eucharystii, nic z tych rzeczy, chociaż w rodzinie starali się mnie wychowywać w wierze, ale jakoś tak to wyglądało.
Brat starał się dużo ze mną rozmawiać, ale ja przeważnie zamykałem się na tę rozmowę. Gdy pewnego razu znalazł w moim piórniku woreczki z marihuaną do sprzedania, to po prostu przycisnął mnie i kazał mi je wyrzucić. Dał mi jednak pieniądze, żebym mógł za to zapłacić. Pamiętam, że wyszedłem wtedy i kupiłem następne działki. Zatem podejmował on wiele prób, żebym się w końcu otworzył na naprawdę szczerą rozmowę. I w końcu do niej doszło – rzuciliśmy się na siebie i się popłakaliśmy. On mi wtedy powiedział, żebym zrobił dwie rzeczy: poszedł z nim w sobotę na Mszę św. i modlitwę wstawienniczą. U nas w Nowym Sączu jest taki pan Staszek, charyzmatyk, który modlił się wtedy ze mną. Kiedy wyszedłem po modlitwie, wtedy pierwszy raz zgniotłem swoją paczkę papierosów i wyrzuciłem ją do kosza. Czułem, że ze mnie coś spływa. Postanowiłem wtedy, że pójdę do spowiedzi.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.