Kim była Emilia Wojtyłowa

Niedziela 40/2013 Niedziela 40/2013

„Nie przeżyje pani tego porodu, proszę dokonać aborcji” – te słowa usłyszała od swego lekarza Emilia Wojtyłowa, gdy się okazało, że spodziewa się dziecka. Mimo to zdecydowała się je urodzić. Żyła jeszcze dziewięć lat po narodzinach Karola – przyszłego papieża

 

Papież znał tę historię

– Położna zapamiętała ten poród na całe życie! Drugiego tak niezwykłego, przy śpiewie Litanii loretańskiej, nigdy nie odbierała – opowiada Michał Siwiec-Cielebon.

– Ojciec Święty znał tę historię, rozmawiał bowiem kiedyś z tą akuszerką i wspominał później, że przychodził na świat przy śpiewie Litanii ku czci Matki Bożej – mówi kard. Stanisław Dziwisz.

Były też inne zbieżności. Sam Papież powiedział kiedyś w rocznicę swoich urodzin, gdy był w jednej z włoskich parafii: „Urodziłem się pomiędzy godziną siedemnastą a osiemnastą, czyli o tej samej godzinie, o której pięćdziesiąt osiem lat później zostałem wybrany na papieża”.

To dziecko będzie kimś wielkim

Po urodzeniu Karola Emilia sprawiała wrażenie jakby odżyła, odmłodniała, nabrała sił. Na jedynym zachowanym zdjęciu z kilkumiesięcznym synkiem wreszcie się uśmiecha. Trzyma go przed sobą, ubranego w białą sukieneczkę. Sama w ciemnej sukni, uczesana w kok, w uszach ma kolczyki. Zadbana, elegancka, radosna.

Niemal oszalała na punkcie tego dziecka – podkreślały sąsiadki Wojtyłów. Bez przerwy lulała go w domu w drewnianej kołysce, śpiewała mu do snu, nosiła go w poduszce, trzymała na kolanach. Nie mówiła na niego Karol, tylko zawsze – zdrobniale – Loluś, a gdy był starszy – najwyżej: Lolek. To było najbardziej oficjalne określenie syna.

Codzienna krzątanina przy dziecku najwyraźniej sprawiała jej przyjemność. Mimo że nie było jej łatwo. Warunki dość trudne: woda – w studni, musiała ją więc dźwigać wiadrami do domu na piętro. Aby wykąpać dziecko, musiała zagotować wodę i przelać ją do balii. Do gotowania służył piec, w którym trzeba było najpierw napalić. Pieluchy były wtedy z tetry, wymagały więc nieustannego prania i gotowania – a łazienki w domu przy Kościelnej nie było. Nie bardzo też Emilia miała gdzie suszyć bieliznę. Prasowała w kuchni na stole. Prozaiczne domowe czynności zajmowały jej wiele godzin, wyczerpywały i tak wątłe siły. Do tego dochodziły zakupy, przygotowywanie posiłków, sprzątanie.

– Pani Wojtyłowa znosiła wózek z dzieckiem na nasze podwórze – wspominała sąsiadka Helena Szczepańska. – Przed naszą kamienicą było trochę zieleni. Na środku stała studnia. Pani Wojtyłowa przywoziła dziecko, siadała przy tej studni, a ja wychodziłam na ganek. Często prosiła mnie, żebym zeszła i przypilnowała Lolusia, bo ona musi dopilnować obiadu albo wyjść po sprawunki. Wtedy schodziłam i woziłam jej synka.

W czerwcu 1920 r., kiedy skończył się rok szkolny, więcej czasu miał drugi syn Emilii, i to on wtedy jej pomagał przy Lolku, gdy mąż był w pracy.

– Przy znoszeniu wózka po tych stromych krętych schodach pomagał matce jej starszy syn, Edmund – opowiadała sąsiadka Helena Szczepańska. – Do tego jeszcze matka ciągle go posyłała po pieluszki, po ubranka. Biedny Mundek biegał wciąż na górę, nieraz było mi go nawet żal! Ja wtedy myślałam – cóż z tego dzidziusia wyrośnie! Skaczą koło niego jak koło królewicza.

Emilia kochała bardzo Karola, to było oczywiste. Tak cudownie urodzony, można powiedzieć – cudownie ocalony, darowany przez los i Boga, stał się teraz oczkiem w głowie matki.

– Pewnego razu rozmawiałam z panią Emilią, ta nachyliła się nad wózkiem, w którym leżał mały Lolek, i powiedziała: „To dziecko będzie kimś wielkim” – wspomniała Helena Szczepańska. Powiedziała to z takim wewnętrznym przejęciem, z taką pewnością, jakiej u nikogo nie spotkałam. Mam wrażenie, że to przekonanie pani Wojtyłowej podzielali jej mąż i starszy syn. Matczyna intuicja Emilii nie zawiodła.

Nauczył się cierpienia od matki

Tak naprawdę jednak od chwili tego porodu domowa codzienność Emilii bywała już bardzo różna. Bo coraz częściej zdarzały się takie dni, kiedy czuła się bardzo źle. Właściwie od urodzenia trzeciego dziecka nie było z nią dobrze, jej życie naznaczone było chorobami, coraz większym cierpieniem, nieustanną słabością.

Wiedziała jednak, że mąż musi pracować zawodowo, i organizowała zajęcia tak, by domownicy jak najmniej odczuwali jej niedyspozycję. Nie było tak, że dom był zaniedbany, że nie było ugotowanego obiadu, a dzieci pozostawione bez opieki.

– To potwierdza, że musiała być kobietą silną psychicznie i bardzo dobrze zorganizowaną – zaznacza psycholog Anna Zabrodzka. – Widać, że w każdej sytuacji przejawiała aktywność, co świadczy o tym, że nie popadała w depresję czy zniechęcenie – dodaje psycholog Ewa Osóbka-Zielińska.

Siłę dawała jej też wiara i modlitwa. Nikt nie pamiętał, by narzekała na swój los czy złorzeczyła. A kiedy było trzeba, umiała prosić o pomoc. W nagłych sytuacjach zwracała się nie tylko do Heleny Szczepańskiej, ale również do innej z sąsiadek – Zofii Pukło. Gdy Lolek już chodził, zabierała go do siebie do domu, a że sama miała małe dzieci, chłopiec mógł się tam z nimi spokojnie pobawić. Później, gdy stan zdrowia Emilii się stopniowo pogarszał, pani Pukłowa co niedziela, regularnie, zjawiała się zaraz po porannej Mszy św. w domu Wojtyłów, by dopilnować ich spraw domowych. Siłą rzeczy musiał się w nie angażować również mąż Emilii. A trzeba przyznać, że był niezwykle oddany żonie i dzieciom, praktycznie nigdzie nie chodził po pracy, każdą wolną chwilę spędzał w domu. Pomagał też w lekcjach Edmundowi, który uczył się już w gimnazjum.

 

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...