Choćby nie wiadomo ile rąk mnie trzymało, ile osób stało przy mnie, ile koronek do Bożego Miłosierdzia za mnie odmówiono i ile świeczek zapalono, to i tak w momencie śmierci będę sam.
Oddalają się od siebie, bo nie rozmawiają?
Zamiast skupić się na miłości, na mówieniu ważnych rzeczy: kocham cię, przepraszam, zamiast chwycić za rękę, być blisko, rozmawiać albo patrzeć w oczy, oni skupiają się na czynnościach technicznych i na zupie, którą próbują babcię karmić, a ona już niczego nie chce jeść. Wszyscy są zmęczeni tą chorobą, istnieje przecież syndrom wypalenia rodziny. Są wściekli, zmęczeni, sam chory też jest zmęczony, a oni mu jeszcze wciskają gotowanego kurczaka i jogurcik.
Co mówić w konfesjonale tym, którzy opiekują się rodzicami, bliskimi chorymi, i spowiadają się z nieopanowanej agresji, braku cierpliwości, z tego, że mają już tych swoich podopiecznych chorych serdecznie dosyć?
Trzeba powiedzieć, że to jest normalne. Nazwać rzeczy po imieniu. Masz prawo być zmęczona. Twoja mama czy tata złości się nie na ciebie, tylko na chorobę. Ale dostaje się tobie, no bo ktoś musi dostać w łeb. Pracujesz na trzy etaty: w pracy jeden, a reszta w domu. Daję proste rady: jeśli stan chorej osoby na to pozwala, daj jej komórkę, byście mieli jakiś kontakt, wyjdź z domu i idź pobiegać. A jeśli nie biegasz, to idź szybkim krokiem w jedną i drugą stronę. Zafunduj sobie jakieś inne bodźce, na zasadzie sauny. Inaczej zwariujesz. Ta choroba może jeszcze długo potrwać. Nie możesz się obwiniać za to, że odpoczywasz, że nabierasz siły na kolejną noc przy chorym.
Czy są jakieś rzeczy, których nigdy nie wolno powiedzieć chorej osobie?
Nie odważyłbym się powiedzieć, że nie ma nadziei, że nikt z bliskich cię nie kocha i wszyscy mają cię w nosie. Żeby w nikim nie złamać tej trzciny nadłamanej i nie zgasić nikłego płomyka.
A rodzinie?
Tu mam zawsze dylemat. Jeśli nie byli przy śmierci bliskiego, pytają, czy umierał spokojnie. A ja wiem, że umierał strasznie niespokojnie. Nie mógłbym wówczas lekko powiedzieć, że zasnął jak anioł. Mówię wtedy dyplomatycznie i wymijająco, że było dramatycznie, ale robiliśmy wszystko, żeby to opanować, i myślę, że nam się udało.
Jak to jest z dziećmi? Czy trzeba je wtajemniczyć w śmierć bez żadnych hamulców?
Myślę, że tak. Dzieci trzeba traktować podmiotowo. Po partnersku. To dla mnie bardzo ważna różnica. Nie jak partnerów, bo nimi nie są, ale na takich właśnie zasadach, adekwatnie do ich wieku.
Ważne jest to, żebyśmy na dzieci nie przerzucali własnych strachów związanych ze śmiercią.
Czyli raczej informacyjnie niż przerażająco.
Tak. Dziecko potrzebuje konkretnych informacji na ten temat. Przecież nie możemy udawać, że nie styka się ze śmiercią. Widzi przejechane zwierzęta na drodze. I oczywiście możemy cały czas przekonywać dzieci, że kotek czy piesek śpi, czy że się opala. Tylko jak długo? Dzieciom trzeba, że tak powiem, fenomenologicznie opowiedzieć: czym jest śmierć. Że ciało będzie zimne, że krew przestanie krążyć, że oczy się nie otworzą. Małe dzieci mogą zapytać: A kiedy się ta śmierć skończy? Kiedy mama się obudzi, przecież wygląda, jakby spała. Nie trzeba też dziecku mówić, że mama siedzi teraz na jakiejś chmurze albo gwiazdce, ale że jest blisko ciebie i że ciebie kocha. Miałem taki przypadek, że dziewczynka nie chciała pójść na pogrzeb. Okazało się, że ona po prostu nie była wcześniej na pogrzebie i nie wiedziała, co to jest, dlatego nie miała zamiaru się wybierać. Zacząłem jej więc tłumaczyć, że są ważne momenty w życiu, na które przychodzą goście: chrzest czy twoja niedawna pierwsza komunia, a teraz taki ważny moment jest dla mamy, bo mama umarła. Śmierć jest dokładnie takim samym elementem życia jak wszystkie pozostałe. Trzeba przekłuć ten balon, nadmuchany przez nasze lęki na temat śmierci.
Mój wykładowca ojciec Wojciech Giertych mówił o umieraniu jak o bardzo ryzykownym kroku w nieznane. Jeśli ktoś w życiu boi się takich kroków, jeśli nie ma odwagi postawić wszystkiego na jedną kartę, to będzie mu bardzo trudno umierać. Czy to jest tak, że to się czuje, że to już? Czy można wyjść śmierci naprzeciw?
W większości przypadków: tak. Towarzyszyłem wielu umierającym osobom. Niektórzy umierają jak anioły i święci, a niektórzy w potwornym lęku. Generalnie jednak ludzie czują, że to już.
Może stąd ten strach? Że muszę wejść w jakiś nieznany świat, że muszę zrobić ten jeden decydujący krok?
Myślę, że źródłem strachu jest to, że zawsze w śmierci jesteśmy w jakiś sposób zupełnie sami. Choćby nie wiadomo ile rąk mnie trzymało, ile osób stało przy mnie, ile koronek do Bożego Miłosierdzia za mnie odmówiono (błagam moich bliskich o to, by przy mnie konającym ją odmawiali) i ile świeczek zapalono, to i tak w momencie śmierci będę sam. Nikt mnie tam nie popchnie. Nie na darmo porównuje się śmierć do narodzin. W brzuchu mamy było nam najbezpieczniej pod słońcem. Potem nagle ten brzuch zaczyna nas wypychać i tracimy na zawsze to bezpieczeństwo. Stres okołoporodowy jest podobno porównywalny tylko z tym, który odczuwamy tuż przed śmiercią. Dziecko wypada na świat, jest zimno, jasno, dziwny zapach, nowa przestrzeń. Ze śmiercią będzie pewnie bardzo podobnie. I z jednej strony mnie to przeraża, a z drugiej cholernie ciekawi. Gdzieś tli się we mnie nadzieja związana z Maryją. Skoro przez całe życie mówię do Niej: Módl się za mną grzesznym, teraz i w godzinie śmierci, to Ona wyjdzie, nie zostawi i nie zlekceważy tej prośby.
Dużo osób mówi, że chciałoby umrzeć nagle i najlepiej we śnie. A jednocześnie śpiewamy, by Bóg nas wybawił od nagłej i niespodziewanej śmierci. Co jest w takiej śmierci niebezpiecznego?
Jako ksiądz z prowincji mówię, że tym niebezpieczeństwem jest brak łaski uświęcającej, a tym samym zagrożenie zbawienia. Uważam, że musimy nauczyć się przeżyć własną śmierć. I to godnie. Wiem, że jestem facetem umierającym, że trwa we mnie taki proces. I teraz wszyscy oczekują, że ja to zrobię z klasą. Kiedyś miałem taki moment, byłem w potwornym stresie, gdzieś pod prysznicem w szpitalu, kiedy jeszcze mogłem się umyć bez pomocy innych, zacząłem się śmiać i mówić sam do siebie: Nie bój się, tego nie można skrewić, nie da się nie umieć umrzeć. To ci się na pewno uda. Jeszcze nikt nie umarł tak na pół gwizdka. Czeka cię gwarantowany sukces. To mi wtedy dało luz i dystans. Myślę, że to musi być coś fascynującego.
Jak sobie wyobrażasz śmierć?
Bardzo plastycznie. Nie jak jakiś tam banalny sąd. Nie popełnię chyba żadnego błędu teologicznego, gdy powiem, że staniemy przed jakimś osobowym światłem, które nas będzie prześwietlało. Myślę, że nie tyle Bóg będzie wydawał o nas sąd, ile my – na podstawie własnego sumienia. I albo sami damy się temu światłu przenikać i wciągać w tempie przyrostu geometrycznego, albo zobaczymy, że jesteśmy na tyle od tego światła różni, że będziemy od niego uciekać coraz dalej i dalej…
rozmawiał Wojciech Dudzik OP
ks. Jan Kaczkowski – ur. 1977, kapłan archidiecezji gdańskiej, doktor teologii moralnej i bioetyk, prezes puckiego Hospicjum pw. św. Ojca Pio, współzałożyciel zespołu szkół im. Macieja Płażyńskiego w Pucku. Mieszka w Sopocie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.