Ojciec Jan był gruby i był obżartuchem. I pomimo że ostatnimi laty właściwie przestał chodzić, dotarł na krańce ziemi i człowieka. Tak jak kazał św. Dominik.
Kazanie w Lubiniu na pięćdziesięcioleciu kapłaństwa ojca Karola Meissnera, w przeddzień swojej śmierci, Jan Góra rozpoczął od komplementów. Mówił, że jubilat jest łysy i niski i nie grzeszy urodą, ale jest szalenie piękny i go kocha. Rozbroił tym wyznaniem cały kościół. Potem wypłynął na głębię.
Był człowiekiem Ewangelii. Jedną z rad Jezusa, którą najbardziej wziął sobie do serca, była ta, że „nie to, co wchodzi do człowieka, czyni go nieczystym, lecz to co z niego wychodzi”. Pamiętam, jak siedzieliśmy kiedyś w duszpasterstwie, rozprawiając o jakimś ważnym zagadnieniu. Góra zaczął właśnie jeść z plastikowej tacki surówkę, którą dostarczyła mu jedna z dziewczyn dbających o jego dietę. Wykonał jakiś nieopatrzny ruch i cała zawartość tacki wylądowała na podłodze, po której co dzień stąpały setki butów. Ojciec Góra całkowicie niezrażony tym faktem uklęknął i nie przerywając rozmowy plastikowym widelcem zjadł do ostatniego źdźbła swoją surówkę. Tak pożywiał się światem i człowiekiem. Nie bał się, że coś mu zaszkodzi. Ileż wysłuchał ostrzeżeń i zarzutów. Próbowano mu radzić, z kim się ma spotykać, z kim wchodzić w układy. Machał na to ręką i krzywił charakterystycznie swój nochal. – Jasiu, ja bardziej wierzę w sprawczą moc dobra niż w zaraźliwą moc zła – mawiał.
Nie rozróżniał swoich owieczek. Wschodził jak słońce: nad dobrym i złym. – Co my wiemy, kto jest dobry, a kto zły? Zostawmy to Bogu. Nie jestem apostołem zamykania drzwi w Kościele, lecz raczej ich otwierania. Nawet wtedy, kiedy złodzieje kradną – mówił.
Pośród tłumów zjeżdżających na Jamną czy Lednicę byli też politycy wszystkich frakcji. Nie osądzał, co ich tam sprowadza. Ani nie rozróżniał. – Nie jestem kapłanem partyjnym. Chrystus przyszedł do wszystkich – twierdził. Nie bardzo wiedział w ogóle, co te podziały oznaczają, polityka go kompletnie nie interesowała, gazet nie czytał. Mówił, że interesują go sprawy, którymi media się nie zajmują.\
Konspirator
Był skrzyżowaniem kapłana i artysty. Trudno rozsądzić, kim był bardziej. Wiara była dla niego sztuką. Nie można wierzyć byle jak. Trzeba być artystą wiary. W tym przekonaniu umacniał go Roman Brandstaetter.
Jego powołanie też było przedziwne. Można powiedzieć, że wzięło się z kompleksu, z próby niesienia ratunku. Powtarzał, że zaszyfrowany plan jego życia znajduje się w Paleśnicy, na plebanii jego stryja. Był zapatrzony w niego – wiejskiego plebana, kapłana rolnika, który na pozór niewieloma rzeczami mógł mu imponować. Kiedyś usłyszał w nocy płacz stryja, który próbował napisać swoją obronę do biskupa. Chciał uchylić donosy i szyderstwa, ale nie potrafił.
Drugim źródłem jego powołania był katecheta, dominikanin, który rzucił sutannę. Chciał wynagrodzić ten ubytek. Był i trzeci powód. W szkole nauczyciele naśmiewali się z wiary, że to ciemnota i przeszłość. A on widział w domu modlącą się matkę, chodził na samotne wędrówki i pragnął, „aby jego małe ja rozmawiało z wielkim TY”. Postanowił zdobyć wiedzę, która pokona wrogów Kościoła.
Ukrył się ze swoimi marzeniami, z powołaniem. Nie zwierzył się z niego nikomu – ani rodzicom, ani kolegom, ani nauczycielom. „Byłem w całkowitej konspiracji, jak pułkownik Kukliński”. Bał się, że gdy wyjawi swoje zamiary, to ktoś mu je zablokuje. Żeby nikt się nie domyślił, zdawał egzaminy na prawo, na Uniwersytet Jagielloński.
Bezwstydna opowieść
Przez pierwszych kilkanaście lat kapłaństwa Jan Góra sens swej drogi upatrywał w pisaniu. Najpierw chciał być wybitnym teologiem, a potem pisarzem. Bywał w modnych salonach, poznawał wybitnych pisarzy, terminował w „Tygodniku Powszechnym”, gdzie był gotów całować w rękę każdego redaktora. Ta kariera załamała się, gdy w 1977 r. „zesłano” go do Poznania i kazano mu być duszpasterzem. Nadal pisał, ale otrzymał obowiązek, którego nie pragnął.
Początkowo nie wiedział, kim ma być. Dziewczynie w duszpasterstwie, aby okazać się równym gościem, rzucił: „Mów mi Dzidek”, a ona na to, że Dzidków to ma dosyć w klasie, a tu chce mieć ojca. I nagle spostrzegł, że ma się zająć pokoleniem, które w znacznej mierze nie posiadało ojca, rodzica. Wkrótce ojcostwo stało się najważniejszym wymiarem jego kapłaństwa.
Zaczął dla młodzieży odprawiać Msze św. o siedemnastej przejęte po ojcu Piusie, które były sprawowane w stylu hippisowskim. Chwilowo kościół się wyludnił, ale wkrótce zaczęły ściągać tłumy. Góra połączył stare z nowym. Zniósł granicę między ołtarzem a nawą. Młodzież siedziała na stopniach, a on chodził między ławkami i uczył śpiewać kanony z Taize. Próby do Mszy trwały nieraz dłużej niż sama Msza św. i nikomu to nie przeszkadzało. Kościół pęczniał. Aż zaniepokoiła się Służba Bezpieczeństwa. – Co ojciec robi, że oni tak przychodzą? – pytał przesłuchujący oficer. – Odprawiam Msze po łacinie, mówię długie kazania, zniechęcam młodzież, bo to nie jest mi na rękę. Piszę doktorat. Nie wiem, co się dzieje…
A działo się tak, że z całej Polski przyjeżdżali go podpatrywać, jak się „robi” Mszę i jak się rozmawia z młodzieżą. Nawet o. Tadeusz Rydzyk przyznał się po latach, że też stał za filarem i podglądał.
Góra był niezwykle atrakcyjny. Głos, uroda, talenty pisarskie i wszelkie inne. Dziewczyny podkochiwały się w nim. Byli tacy, którzy próbowali go naśladować i wylecieli z kapłaństwa. Góra ciągle powtarzał, że on wychylając się z okna na Kościuszki 99 wkłada nogi za kaloryfer. „Nie wszyscy o tym wiedzą”.
Wstępując do dominikanów, jak każdy zakonnik złożył śluby ubóstwa, posłuszeństwa i czystości. Zrezygnował ze świata. „Wyrzeczenie i ascezę – pisał – związano na zawsze z życiem zakonnym. I słusznie. Zakonnik jednak nie wyrzeka się wszystkiego. Przynajmniej tego, co najważniejsze. Nie wyrzeka się nigdy miłości. I tutaj musi być bezwstydny i o niej opowiadać”. Furtkę znalazł w miłości.
Ojciec
Zabierał młodzież i wędrował z nią po kraju. Cel widział w wędrowaniu. Napisał książkę o pielgrzymowaniu, zachwycał się w niej wierszem Norwida: Dopokąd idę. Sens życia dojrzałego widział w opuszczaniu, domu, który człowieka pęta jak kajdany. Nie wiedział, że wkrótce życie zrewiduje jego poglądy.
W 1991 r. odniósł spektakularny sukces, gdy jego wychowankowie i pieśń, do której ułożył słowa, Abba, Ojcze podbiła wały jasnogórskie i serce Jana Pawła II.
Zawędrował w tym czasie na Jamną, do wioski na górze obok Paleśnicy. I stał się cud. Tak w skrócie można powiedzieć o historii podarowania mu starej drewnianej szkoły w wiosce spacyfikowanej w 1944 r. przez Niemców. Miało tam już nigdy nie powrócić życie. „Górze górale podarowali górę”. Ojciec Jan oszalał, wyzwoliły się w nim stare chłopskie geny. Wkrótce na tej wypalonej ziemi stworzył miasteczko nadziei – Szkołę wiary św. Jacka. Stał się księdzem budowniczym. Postawił tam całą osadę i kościół.
Od tej pory Góra zaczyna uprawiać żebractwo totalne. Zamiast na pielgrzymki chadza na targi budowlane i nie tylko. Zamiast głosić kazania, które wywoływały mistyczne uniesienia, nawołuje sponsorów.
Przełóż Gutenberga na wizję
Lednica wedle słów Góry powstała z zazdrości poznańskiego przeora Tadeusza Klichowicza, który nie mógł zrozumieć, że Jan ciągnie wielkopolską młodzież na południe, a nasze ziemie leżą odłogiem. W tym samym mniej więcej czasie Góra wyczytał w adhortacji Jana Pawła II Tertio Millennio Adveniente o Bramie Trzeciego Tysiąclecia, przez którą papież chciał przeprowadzić polską młodzież w trzecie tysiąclecie. Zaczął więc dla uspokojenia przeora interesować się zakupem ziemi w Wielkopolsce. Zgłosił się biznesmen, który dysponował kawałkiem ziemi w historycznym miejscu, opodal Ostrowa Lednickiego, gdzie wedle tradycji Mieszko chrzcił swoich rycerzy. Trzeba go było jeszcze kupić, a więc znaleźć niebotyczną kwotę. Nagle pojawiła się sponsorka, która zabłądziła do kościoła dominikanów i zapytała ojca Jana: „Jak się wychodzi z kościoła?”. Ten udzielił jej informacji, że z Kościoła się nie wychodzi, ewentualnie w trumnie. – A o co chodzi? – spytała skonsternowana. – Widzi pani, mam papieskie błogosławieństwo, ale nie mam pieniędzy. – A ja mam pieniądze, ale nie mam błogosławieństwa…
No i się dogadali.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.