Nasze dwa najważniejsze święta stanowią wiodącą część Objawienia, dlatego sposób ich przeżywania jest sprawdzianem naszej wiary. I tu powinno pojawić się pytanie: Czy świętując je, przeżywamy ich najgłębszą istotę, czy też raczej ulegamy rosnącej presji sekularyzującego się otoczenia? Jest wielce prawdopodobne, że w nasze świętowanie wkradła się rutyna w złym tego słowa znaczeniu, a naciski otaczającego nas świata wepchnęły nam w głowy narracje, które w niczym nie przypominają już istotnych treści wiary.
Proszę się nie obawiać, nie będzie to wykład Katedry Mniemanologii Stosowanej Jana Tadeusza Stanisławskiego. Jeśli tytuł nawiązuje do tego popularnego niegdyś cyklu satyrycznego, to jedynie, by podkreślić absurd, w którym przyszło nam żyć. Co prawda nadal obchodzimy nasze dwa najważniejsze święta – Boże Narodzenie i Wielkanoc – ale coraz mniej mają one charakter chrześcijański, a coraz bardziej przypominają komercyjną gorączkę złota lub jakieś hybrydy rodem z PRL-u. Czyż Boże Narodzenie (a ściślej jego karykatura w postaci przyozdobionych choinek, błyszczących gwiazdek, kolorowych lampek i innych gadżetów) nie zaczyna się już jakoś tak po Wszystkich Świętych i to nie tylko we wszędobylskich reklamach? Czy Wielkanoc nie kojarzy się bardziej z zajączkiem i kolorowanymi jajami aniżeli z męką, śmiercią i Zmartwychwstaniem Jezusa Chrystusa? Przykłady można by mnożyć, ale wszystkie zmierzają do tego samego retorycznego pytania: Ile jeszcze zostało Bożego Narodzenia w Bożym Narodzeniu, a Wielkanocy w Wielkanocy? Paradoksalnie, w naszym rzekomo wolnym świecie nie ma miejsca dla ubogiej Rodziny z Nazaretu (por. Łk 2, 7), a i o Zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa dziś też wielu nie chce słyszeć (por. Dz 17, 32).
Wiara… w zaniku?
Może komuś przyjdzie ochota, by wyjść na środek i zacząć krzyczeć w proteście: Oddajcie nam nasze święta! Ktoś inny umieści Świętą Rodzinę na swoim sztandarze i rozpocznie krucjatę przeciw takiej czy innej zagrażającej nam ideologii. Jednak zanim zaczniemy drzeć szaty lub demolować supermarkety, spróbujmy na chwilę zatrzymać się i pomodlić o światło Ducha Świętego. Po pierwsze, nikt nam naszych świąt nie odebrał, a jeśli już, to sami je bezwiednie sprzedaliśmy za… puszkę coca-coli. Po drugie, ich istota nadal pozostaje ta sama i – o zgrozo! – wciąż jest przed nami zakryta. Dlatego zamiast wszczynać raban, warto najpierw zajrzeć w głąb siebie i zbadać stan naszej wiary.
Wiara jest przede wszystkim czymś bardzo osobistym i intymnym, choć rzecz jasna ma liczne i ważne przełożenia na życie rodzinne, społeczne, a nawet polityczne. W ramach tego artykułu chciałbym jednak pozostać w sferze osobistej, bo to w niej dokonuje się największe spustoszenie, ale i w niej może dokonać się największa przemiana – nawrócenie. Chodzi bowiem o wiarę, która – jak na to wskazują sygnalizowane zjawiska – wydaje się zanikać. By ją ożywić, potrzebujemy z jednej strony Bożej pomocy, ale z drugiej – jakiejś ludzkiej mediacji, nowych środków wyrazu, by spowodować jakiś zasadniczy wstrząs. Zresztą Bóg często posługuje się w Biblii i w życiu pośrednictwem ludzi, by innych ludzi przyprowadzić na powrót do wiary. W naszym przypadku pośrednikiem będzie… kontrabasista.
Przypowieść o kontrabasiście
Posłużmy się użytecznym porównaniem, by wytrącić nas nieco z kolein myślenia o wierze. Porównajmy wiarę do muzyki, a nasze życie wiarą do gry na instrumencie muzycznym. Nie jest to bynajmniej intuicja oryginalna, bo związki wiary z muzyką wielokrotnie dostrzegano i podkreślano na przestrzeni wieków. Przecież już św. Augustyn twierdził, że kto śpiewa, ten dwa razy się modli. A Papież Benedykt XVI, odbierając doktorat honoris causa dwóch krakowskich uczelni, podkreślił: „W żadnym środowisku kulturalnym nie ma muzyki o wielkości dorównującej tej, która zrodziła się w kontekście wiary chrześcijańskiej”.
Wiara i muzyka idą zawsze w parze. I tak jak każdy z nas jakoś wierzy w Boga, tak samo każdy ma jakąś ulubioną muzykę, nawet jeśli słoń nadepnął mu na ucho. Każdy też próbował grać na jakimś instrumencie, chociażby na gitarze, bo wystarczy znajomość kilku prostych chwytów i rytmiczne uderzenie, żeby wydobyć melodię. Większość z nas jednak bardzo szybko się zniechęca i odstawia gitarę w kąt. Tylko nieliczni dzięki systematycznemu ćwiczeniu dochodzą do mistrzostwa i co ciekawsze ciągle chcą więcej i więcej. Nie inaczej dzieje się w kwestii wiary.
Dobrze oddaje to anegdota o mężczyźnie, który pierwszy raz w życiu wybrał się na koncert do filharmonii. Jego uwagę przykuł jeden z największych instrumentów: kontrabas. Muzyk wykorzystywał go w sposób wszechstronny i doskonały. Śmigał palcami po całym gryfie, smykiem ciągał od końca do końca, szarpał i stukał. Po koncercie, by nieco ochłonąć po wzniosłych uniesieniach, mężczyzna poszedł do pobliskiego baru. Akurat grała w nim kapela jazzowa, a w niej kontrabas; kontrabasista jednak wykorzystywał instrument w stopniu minimalnym – szarpał dwie struny na zmianę, przytrzymując je palcem w tym samym miejscu na gryfie. Zbulwersowany tym faktem podszedł do muzyka i powiedział mu: „Panie, właśnie wracam z filharmonii, gdzie też grał kontrabas, ale tam muzyk go wykorzystywał w stopniu maksymalnym, a Pan tutaj tylko dwie struny na zmianę i jednym palcem na gryfie. Jak tak można?...”. Kontrabasista nie dał się jednak zbić z tropu i po chwili namysłu odparł filuternie tonem wtajemniczenia: „Wie pan, tamten jeszcze szuka. Ja już znalazłem”.
W poszukiwaniu zaginionej wiary
W kwestii wiary często stosujemy przewrotną logikę, której dał wyraz kontrabasista z baru – trzymamy się tradycji religijnej niczym gryfu i szarpiemy dwie struny na zmianę: Boże Narodzenie, Wielkanoc, Boże Narodzenie, Wielkanoc… I myślimy, że znaleźliśmy skuteczny sposób na Pana Boga. Dotyczy to nie tylko tak zwanych katolików od święta, ale również tych, którzy uważają się za pobożnych i praktykujących. Rutyna czy przyzwyczajenie dopadają bowiem każdego wierzącego i często stają się problemem, gdyż ze swej natury są ambiwalentne. Mogą oznaczać sprawność czy biegłość w pewnej dziedzinie, ale mogą też być synonimem skostnienia i automatyzmu. I jak w pierwszym znaczeniu są przejawem twórczości i żywotności, tak w drugim trącą nudą i duchową śmiercią. Musimy sobie często zadawać proste pytanie: Przejawem czego są moje religijne rytuały? Aby dać właściwą i głęboką odpowiedź, musimy zdobyć się na rozeznanie duchowe.
Wielką pomocą w tym rozeznaniu jest prosta zasada zalecana przez Jezusa: Poznacie ich po ich owocach (Mt 7, 16). Dojrzała wiara zdaje egzamin przede wszystkim w zmieniających się czasach poprzez podwójną właściwość: wierność i elastyczność. Pozostając wiernym nauce chrześcijańskiej, umieć elastyczne przyjąć nowość i dostosować się do zmieniających się warunków.
Nasze dwa najważniejsze święta stanowią wiodącą część Objawienia, dlatego sposób ich przeżywania jest sprawdzianem naszej wiary. I tu powinno pojawić się pytanie: Czy świętując je, przeżywamy ich najgłębszą istotę, czy też raczej ulegamy rosnącej presji sekularyzującego się otoczenia? Jest wielce prawdopodobne, że w nasze świętowanie wkradła się rutyna w złym tego słowa znaczeniu, a naciski otaczającego nas świata wepchnęły nam w głowy narracje, które w niczym nie przypominają już istotnych treści wiary. Dlatego, idąc na pasterkę w Wigilię Bożego Narodzenia lub na rezurekcję w poranek wielkanocny, spróbujmy usłyszeć Jezusa, który w ostrych słowach powiedziałby nam może coś takiego: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Szukacie Mnie nie dlatego, że widzieliście znaki; ale dlatego, że jedliście chleb do sytości” (por. J 6, 26). Bo nie ukrywajmy: święta kojarzą nam się z dobrym jedzeniem!
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.