Chiński mur olimpijski

A miało być tak pięknie. Idea władz olimpijskich wydawała się prosta: oddajemy organizację igrzysk Chinom, ale pod warunkami, które miały wymusić na ich komunistycznych władzach liberalizację kraju. Co dziś zostało z tych zobowiązań? Niedziela, 10 sierpnia 2008



Rozpoczynające się igrzyska olimpijskie w Pekinie niczego nie zmienią w życiu Chińczyków. Impreza, która miała poprawić przestrzeganie elementarnych praw ludzkich w tym kraju,
najpewniej jeszcze je pogorszy.

A miało być tak pięknie. Idea władz olimpijskich wydawała się prosta: oddajemy organizację igrzysk Chinom, ale pod warunkami, które miały wymusić na ich komunistycznych władzach liberalizację kraju. Co dziś zostało z tych zobowiązań?

– Nie zostało nic – ocenia Krzysztof Łoziński, znawca Dalekiego Wschodu, autor książek i opracowań o Chinach. – Nigdy zresztą nie było szansy, żeby olimpiada cokolwiek zmieniła. Natomiast pokazało to, że działacze olimpijscy nie pojmują komunistycznych Chin.

Ks. dr Waldemar Cisło, dyrektor polskiej sekcji organizacji Pomoc Kościołowi w Potrzebie, też nie ma złudzeń. – Nie bądźmy naiwni, że igrzyska coś zmienią – mówi. – Ten kraj ma za duże znaczenie gospodarcze, żeby zachodni politycy twardo domagali się przestrzegania praw człowieka, ryzykując zadrażnienia. Pieniądze górują nad prawami człowieka.



Co oferuje obóz pracy


Wiktor M. (imię zmienione), Polak, który od 10 lat robi interesy w Chinach, uważa, że ten kraj ma kilka twarzy, a ograniczenia narzucane przez komunistów daje się czasem omijać. Bo drakońskie przepisy, ograniczające np. liczbę dzieci w rodzinie, przeważnie nie sięgają na prowincję. Tam życie często toczy się jak w XIX wieku.

– Mieszkańcy wsi z głębi kraju machają ręką na władzę. Są biedni, niewiele mają do stracenia. A ludzi z kapitalistycznego wybrzeża stać np. na drugie dziecko. Muszą tylko zapłacić sporą karę – mówi. To na prowincji wybuchają bunty i zamieszki. Często wiążą się z działaniami lokalnych władz przeżartych korupcją. Potem wojsko zaprowadza porządek. – Giną ludzie, ale nic się nie zmienia. Nawet w sąsiedniej prowincji nikt o tym nie usłyszy, bo nie ma wolnych mediów.

Inaczej jest na wybrzeżu. Tu trwa kapitalistyczna gonitwa. Już pierwsze zetknięcie z nią było dla Wiktora M. porażające. Upodleni ludzie, mieszkający po 20 osób w jednym pokoju, i nieokrzesany, dziki kapitalizm. – Wszystko jest prywatne: szpitale, szkoły. Człowiek może zdychać na ulicy i nikt się nie zainteresuje – opowiada.

Kapitalizm jest koncesjonowany. – Fabryki dostają licencje na działalność na rok. Prawie zawsze otrzymują ją ponownie, ale władze mają na nie bat – mówi Wiktor M. – To wszystko jest podlane sosem nieprawdopodobnego nacjonalizmu, podsycanego przez władze. Chińczycy złego słowa nie dadzą powiedzieć na Chiny. Rządzącą partię tłumaczą, że nawet jeśli coś robi źle, to pewnie dlatego, że inaczej się nie da.

Niewielu ludzi chce mówić o istnieniu obozów pracy, a może niektórzy w ogóle o nich nie wiedzą. On zetknął się z obozami, gdy próbował zlokalizować firmę, która proponowała produkcję za bardzo niską cenę. Okazało się, że dobrą cenę oferuje... obóz pracy. I w takiej atmosferze musi działać Kościół.




«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...