Ludzie mnie fascynują

Po prostu muszę podróżować. Marzy mi się, by każdy wyjazd był pasmem nieustających radości. Nie zawsze się to udaje, bo marzenia są różne od rzeczywistości. Niemniej wiele moich wypraw takimi było. Radość z samej podróży, ze spotkanych ludzi. To właśnie jest dla mnie ważne. W drodze, 7/2009



Pierwsza Pana wielka wyprawa to ekspedycja badawcza na Antarktydę – półtora roku. Ekscytacji zapewne towarzyszyło poczucie samotności, oddalenie od rodziny, nie wspominając o zimnie. To doświadczenia graniczne.

Jeszcze jako młody chłopak marzyłem o Antarktydzie. Organizowaliśmy „wyprawy antarktyczne” z kolegami. Szedłem zimą z namiotem do Puszczy Kampinoskiej albo robiłem spływy zamarzającą Wisłą. Zaprzęgaliśmy psy i ruszaliśmy na Pustynię Błędowską. Te chłopięce zabawy okazały się potem bardzo przydatne. Na Antarktydzie byłem z Rosjanami. Dobry czas, również na wyjaśnienie wielu spraw historycznych między nami. Wiemy, jakie to trudne, nie tylko na poziomie państw, ale i na poziomie koleżeńskim. Do dziś mam przyjaciół polarników w Rosji.

Rok rozstania z rodziną to jest oczywiście problem. Były momenty słabości, gdy noc polarna, gdy nie można wyjść na zewnątrz, gdy badania świata musiały ograniczyć się do laboratorium. Ale były i chwile wielkie. Jak wtedy, gdy po wypadku lotniczym szliśmy we dwóch ze znanym geografem rosyjskim Leonidem Dubrowirem i on mnie spytał: „Rysiek, byłeś w takim miejscu, gdzie nie było jeszcze człowieka?”. „Nie byłem” – odpowiadam. On mi na to: „To teraz jesteś”. Oczywiście z czasem nabrałem dystansu do pojęcia „miejsce, gdzie nie było człowieka”. Na Spitsbergenie wspinałem się na górę, całkowicie przekonany, że jestem pierwszym człowiekiem na niej… a tam na szczycie widzę kopczyk. Usypali go topografowie norwescy jeszcze przed wojną. To mnie nauczyło, że powiedzenie „pierwszy” jest bez sensu.

Może nie jako pierwszy, ale zdobył Pan szczególną górę. Mam na myśli Igłę Czajkowskiego.

A tak! Ja się tym bardzo chwalę (śmiech). Znajduje się na wyspie King George na Antarktydzie. Zdobyliśmy ją we czterech w roku 1977: Ryśki i Krzyśki. Wspinałem się z Ryszardem Szafirskim – himalaistą, Krzysztofem Ździtowieckim i Krzysztofem Zubkiem. Zdecydowaliśmy się ją nazwać Pico Polaco. Kartkę z nazwą zostawiliśmy na szczycie. Ale w 1980 roku koledzy topografowie chcieli zrobić mi przyjemność i nazwali górę moim imieniem. Gdy potem mojemu wnukowi pokazałem mapę, powiedział w uczony sposób, że to przypadkowa zbieżność nazwisk. Córka zaś mi mówi: to więcej niż habilitacja.

Jest Pan członkiem Klubu Odkrywców. Co uważa Pan za swe największe odkrycie?

Dla mnie odkrycia to nie sprawa miejsca, lecz poznawania różnic, o których mówię. Choć fantastyczne było np. odkrycie wioski w Mozambiku, gdzie kobiety i mężczyźni mówią innymi językami. W publikacjach światowych uczeni podawali, że takich wiosek już nie ma, a tu proszę – ja ją znajduję. Są też odkrycia zupełnie „prywatne”, takie tylko dla mnie, związane z zachwytem przyrodą. Przyroda fascynuje mnie bardziej niż to, co stwarza człowiek.

Niemniej to spotkanie z człowiekiem zajmuje uprzywilejowane miejsce w pańskich podróżach

Tak. Zaczęło się od Afganistanu. To dla mnie była fundamentalna wyprawa. Nauczyłem się wtedy staroperskiego, farsi. I zrozumiałem, że ludzie żyjący tam w górach rządzą się innymi prawami niż ja, że ich mentalność jest inna, że inaczej rozumieją wiele pojęć. To mi dało impuls do zajęcia się antropologią, a sprawy społeczne zaczęły mnie interesować bardziej niż krajobrazy. Ludzie mnie fascynują. I śledzę to, próbuję odkrywać. Choć to bardzo trudne, gdy zorientuję się w tych różnicach. Bo jak je nazwać, opisać?







«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...