Oczy w kolorze nieba

Dlaczego właśnie ja muszę cierpieć? Czemu mnie to spotyka? Za jakie grzechy? Panie profesorze, czy przyzwyczaił się Pan już do tego typu pytań ze strony swoich pacjentów? W tych pytaniach wyraża się wielki egzystencjalny ludzki ból, wielkie duchowe rozterki człowieka stojącego na progu śmierci. Przewodnik Katolicki, 25 maja 2008



„Dlaczego właśnie ja muszę cierpieć”? „Czemu mnie to spotyka”? „Za jakie grzechy”? Panie profesorze, czy „przyzwyczaił” się Pan już do tego typu pytań ze strony swoich pacjentów?

– W tych pytaniach wyraża się wielki egzystencjalny ludzki ból, wielkie duchowe rozterki człowieka stojącego na progu śmierci: niepokój duchowy, poczucie pustki i samotności, potrzeba uporządkowania swoich spraw doczesnych i duchowych, chęć umierania w prawdzie, wreszcie wielki lęk przed śmiercią, przed nicością, przed „nieznanym Trybunałem” a równocześnie potrzeba przekazania swojego testamentu duchowego. Wszystko to ma również jakiś związek z tym ciągłym poszukiwaniem sensu życia, które choć już gaśnie, to jednak ciągle jeszcze w człowieku się tli.

Dotykamy tu zresztą spraw, których nie można w żaden sposób skategoryzować, czy wymierzyć, a co dopiero mówić o jakimś przyzwyczajeniu czy oswojeniu. W zderzeniu z tym bezmiarem ludzkiego nieszczęścia można jedynie dobrze wypełniać swoją lekarską powinność. Ale rola lekarza nie może ograniczać się wyłącznie do diagnozy medycznej, bo przecież nie da się zmedykalizować bólu duchowego. Jeden z czołowych współczesnych psychiatrów, psychoterapeuta, profesor Uniwersytetu Wiedeńskiego Viktor Frankl, twórca logoterapii stwierdził nawet kiedyś, że jedynym duchownym przy umierającym pacjencie niejednokrotnie jest właśnie lekarz.

Zgoda, ziemska medycyna nie wyleczy bólu duszy, ale zawsze przecież można w „niebieskiej aptece” zrealizować receptę na duchowy lek, który go uśmierza…

– I to jest ta druga lekarska powinność. Otrzymaliśmy kiedyś pilne wezwanie od jednej z naszych pacjentek oddziału opieki paliatywnej, Pani Krystyny. Przybiegliśmy do niej i pytamy: co się stało? Tracę wiarę, pomóżcie mi.

Chwyciliśmy się w czwórkę za ręce – chora, pielęgniarka oddziału, młoda lekarka i ja – i zaczęliśmy wspólną modlitwę. Po chwili Pani Krystyna stwierdziła: już mi lepiej... Siła modlitwy jest zaiste niezwykła. Cicha, spokojna modlitwa przynosi ukojenie, jest prawdziwym dobrodziejstwem. Kiedy umierał mój brat na naszym oddziale hospicyjnym, zaraz po przyjęciu sakramentów chciał się jeszcze wspólnie z nami pomodlić na kolanach. Miał już wtedy bardzo niskie ciśnienie, konał. A mimo to jego pragnienie się spełniło - klęczeliśmy wspólnie razem z księdzem. To była chyba nasza pierwsza wspólna modlitwa od czasów dzieciństwa. W ten sposób niejako symbolicznie zdążyliśmy jeszcze powrócić do tych beztroskich, bezpiecznych lat, kiedy nikt nie myślał o śmierci. Modlitwa połączyła nas , dała spokój i wzmocniła wiarę.


«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...