Co roku umiera w Polsce 380 tysięcy osób. Codziennie zatem co najmniej tysiąc kolejnych zmaga się z bólem żałoby.
Świat Ewy Nowak skończył się o 8.30, w niedzielę 6 marca 2005 r.
– Usłyszałam pukanie do drzwi. To byli dwaj urzędnicy z Kopalni Zabrze-Bielszowice, w której pracował mąż. Przyjechali, żeby powiadomić mnie, że nie żyje. Powiedzieli i pojechali.
Mąż Ewy Nowak od dwóch dni leżał na intensywnej terapii w bytomskim szpitalu. W stanie krytycznym: miał 42 stopnie gorączki, obrzęk mózgu, nie mógł oddychać samodzielnie. Rokowania były złe i Ewa liczyła się z tym, że mąż może umrzeć. Tyle że liczyć się z czymś, a doświadczyć czegoś – to nie to samo.
O tym, że coś się stało w kopalni, dowiedziała się tamtego feralnego piątku, kiedy w Katowicach zdawała egzaminy w technikum górniczym. Ktoś z kopalni, kto powiadomił ją o hospitalizacji męża, zastrzegł, że „to nie był wypadek”. Nie zastanawiała się wtedy, dlaczego kopalnia przywiązuje taką wagę do tego słowa. Prokurator, z którym rozmawiała kilka dni potem, był tym mocno zdziwiony. Nie wypadek? Przecież on się tam po prostu ugotował.
Nietypowe przegrzanie
Dopiero kilka miesięcy później dowiedziała się, jak naprawdę zginął. A właściwie usłyszała to przed sądem, od świadków. Że pracował w górnej komorze, przy temperaturze dochodzącej do 33 stopni (od 33 stopni do kopalni wchodzą ratownicy), nie miał dopływu świeżego powietrza (tłoczone powietrze kieruje się do dolnej komory, dopiero stamtąd idzie do górnej). Że był sam, bo musiał skończyć rozpoczętą pracę. Że pracował dłużej niż przewidziane 6 godzin. Że kiedy skończył, poszedł chodnikiem w kierunku kolejki wyjazdowej. Prawie dwa kilometry na nogach. Tam upadł. Koledzy, którzy zeznawali przed sądem, wspominali, jak charczał. Jako przyczynę śmierci w akcie zgonu lekarz wpisał: „nietypowe przegrzanie”.
I właśnie na korytarzach sądowych Ewa Nowak przeżywała swoją żałobę. Najpierw trzeba było sprostować błędną datę śmierci wpisaną na akcie zgonu, potem wystąpić o rentę po mężu (sama nigdy nie pracowała, utrzymywała się z renty powypadkowej, którą otrzymywała jej 19-letnia córka). Kolejne rozprawy i świadkowie. Pogrzeb, który odbył się w rodzinnej miejscowości męża, poza Śląskiem, pamięta jak przez mgłę. Mogła w nim uczestniczyć tylko dlatego, że brała lekarstwa przepisane jej przez psychiatrę. Grała orkiestra górnicza.
– Od tamtego dnia nienawidzę orkiestr górniczych – mówi Ewa.
Kiedy więc zaczęła się jej żałoba? Gdy niedzielnego poranka dwaj pracownicy kopalni przekazali jej wiadomość o śmierci męża? Dwa dni wcześniej, gdy telefonicznie poinformowano ją, że mąż leży w szpitalu? Kilka dni później, kiedy przy dźwiękach orkiestry sypnęła grudkę ziemi do dołu, w który przed chwilą czterech mężczyzn spuściło na sznurach trumnę? A może jeszcze później, kiedy wraz z córką wróciła do domu, usiadła na krześle i uświadomiła sobie, że on już nigdy nie wróci?
Wspólnota żałoby
– Uchwycenie początku żałoby jest trudne – mówi Agnieszka Chmiel-Baranowska, psycholog z Warszawskiego Hospicjum dla Dzieci. – W przypadku dzieci, które trafiają pod opiekę hospicjum, początkiem żałoby może być moment, kiedy rodzice uświadamiają sobie, że choroba dziecka jest śmiertelna. Następują kolejne etapy pożegnania: z dzieckiem, które chodzi, z dzieckiem, które siedzi, mówi, słyszy. W momencie, kiedy ono umiera, ta żałoba jest już, przepraszam za medyczne określenie, pełnoobjawowa.
Żałoba nie jest chorobą, choć spełnia większość jej kryteriów. Osoba przeżywająca żałobę czuje się przecież źle. Nie ma apetytu, cierpi na bezsenność, chudnie; pogarsza się stan jej zdrowia i funkcjonowanie społeczne. Często nie radzi sobie z nią sama, bez wsparcia osoby z zewnątrz, czasem potrzebna jest pomoc duszpasterza, psychologa, lekarza. Czasem trzeba zastosować lekarstwa, które uśmierzą ból.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.