Temat kontemplacyjnej samotności jest tematem nie bardzo nadającym się do pisania czy mówienia. Powinno się mówić na ten temat niezwykle powściągliwie, wręcz szeptać, nie ma tu bowiem jakichś „wygadanych” ekspertów. Zeszyty Karmelitańskie, 4/2007
Jeśli chodzi o terminologię, lepiej używać wyrażenia „pustynia” aniżeli samotność czy pustelnictwo. Określenia te bowiem obciążone są pewnymi znaczeniowymi przyzwyczajeniami, naleciałościami, które przeszkadzają w nie wejść i spokojnie, bez uprzedzeń się nimi zająć. Termin „pustynia” natomiast wydaje się być wyrażeniem bardziej obiektywnym i bezpiecznym, mniej obciążonym negatywnymi skojarzeniami. Jest to bowiem kategoria do głębi biblijna, „exodusowa”, paschalna, ewangeliczna, Jezusowa, chrzcielna. Występuje również w nomenklaturze karmelitańskiej.
Kiedy mówi się „samotność” czy „życie pustelnicze”, to bardzo wiele osób zakłada na bazie utrwalonego stereotypu, że jest to coś trochę dziwacznego, w każdym razie przeznaczonego dla raczej rzadkich okazów z gatunku homo sapiens. Natomiast kategoria „pustyni” – jak można to zauważyć w Biblii – jest czymś, co na swojej drodze spotka absolutnie każdy chrześcijanin. Nie ma bowiem udanego procesu dogłębnej, ewangelicznej metanoi bez doświadczenia „pustyni” w różnych jej przejawach; chyba że ktoś chce funkcjonować poza drogą Biblii i poza drogą Jezusa. Jeżeli ktoś na drodze mozolnej realizacji swego chrztu nie chciałby zgodzić się na „wyjście na pustynię” wraz z Izraelem i wraz z Jezusem, nie ma szans ani na dogłębną metanoię, ani tym bardziej na osiągnięcie ewangelicznej dojrzałości. Jest więc kategoria „pustyni” – jak widać – kategorią bezpieczniejszą, mniej obciążoną. W ramach tej powszechnej dla wszystkich uczniów Jezusa kategorii „pustyni” są następnie pewne tematy bardziej specyficzne, bardziej zakonne, bardziej karmelitańskie takie, jak: samotność, cisza i milczenie oraz cela (cella, łac. cellula) z jej sakralnością, z jej małą duchowością. To wokół tych specyficznych elementów „pustyni” będziemy krążyć.
Niemożliwe jest właściwe i twórcze odkrywanie swego powołania do wspólnoty, relacji, bez odkrycia i zaakceptowania różnych wymiarów samotności, i tej negatywnej, i tej pozytywnej. Chciałbym nawiązać do starej, zachodniej tradycji monastycznej, wyrażającej się łacińskim terminem habitare secum, co oznacza mieszkanie, przebywanie, przestawanie czy wręcz wytrzymanie z samym sobą, wytrzymanie siebie samego. Oczywiście, nie jest to możliwe bez nawiązania ze sobą ponownej relacji, bez spotkania się ze sobą samym. Co z kolei jest niemożliwe bez prześwietlania siebie, bez wytrwałego, trudnego stawania w prawdzie o sobie samym – i tej pięknej pozytywnej, i tej trudniejszej, negatywnej, w tej prawdzie, która obnaża moje mity i fikcje, „szpan”, maskaradę, moje dziwne zagrywki, manipulacje i mechanizmy obronne, niepozwalające mi spotkać siebie samego. A przecież bez obnażenia tego wszystkiego, dalej chodzę w swoistej schizofrenii, w rozdarciu, w tym pęknięciu, jakie noszę w sobie od czasu dramatycznego wydarzenia, jakim był grzech pierworodny i ciągle nijak nie mogę spotkać się z samym sobą, a w konsekwencji nie jestem sobą. Ciągle mam przynajmniej dwa oblicza, jeśli nie więcej.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.