Potrzeba samotności kiełkowała we mnie od dawna. Napisałem u o. Jana Andrzeja Kłoczowskiego pracę magisterską na temat samotności. Bezpośrednim motywem była jednak chęć odpoczynku - fizycznego i psychicznego - po szesnastu latach pracy na „pierwszej linii ognia". List, 6/2008
Każdy dzień był inny?
Nie do końca. Bardzo często kolejne dni były do siebie podobne. Wstawałem rano, odmawiałem jutrznię, odprawiałem Mszę św. i adorację. To trwało godzinę albo dwie. Potem jadłem śniadanie, rąbałem drzewo, coś czytałem, pisałem, czasem cały dzień spędzałem na rowerze. Gdybym spisywał to, co robiłem, okazałoby się pewnie, że większość dni przebiegała według takiego samego schematu.
Był taki moment, że chciał Ojciec uciec?
Uciec nie, ale pamiętam kilka niełatwych chwil. Bardzo czekałem na zimę. Miałem nadzieję, że spadnie ze trzy metry śniegu, zasypie wszystko i wtedy będę już zupełnie oddzielony od świata. Na moje nieszczęście zima nie była ani bardzo mroźna, ani bardzo śnieżna. Dwa razy jednak zasypało drogę tak, że od niedzieli do niedzieli zupełnie nie ruszałem się z chaty. Miałem wtedy poczucie, że to jest właśnie to, o co mi chodziło: niczym się nie zajmować, nigdzie nie chodzić. Trochę w myśl tego, co mówili Ojcowie Pustyni: „Siedź w celi, a cela cię wszystkiego nauczy". I tak rzeczywiście było. Kiedy byłem całkowicie zasypany, było mi ciężko. Czułem, że najchętniej coś bym zrobił, gdzieś poszedł, uciekł od ciszy.
W takich momentach dochodziły do głosu różne moje emocje i pragnienia. Wracały wspomnienia. Przypominałem sobie różne sytuacje z ostatnich lat, a także dawne spotkania z ludźmi. Zastanawiałem się, czy pewnych rzeczy nie można było zrobić inaczej, czegoś innego powiedzieć, wybrać, na coś innego się zdecydować. Z tym wszystkim musiałem się zmierzyć, a to wcale nie było łatwe. Czasem, żeby uporządkować te doświadczenia, próbowałem pisać. Coś, co jest zapisane na papierze, staje się bardziej konkretne, w inny sposób dociera do człowieka. Jeśli pozostaje tylko w myślach, gdzieś ulatuje.
Rozmawiał Ojciec z kimś o tym, czego doświadczał?
Nie złożyłem przecież ślubów milczenia. Kilka razy rozmawiałem z braćmi, próbowaliśmy nazywać pewne rzeczy, które przeżywałem. Te rozmowy były dla mnie bardzo ważne.
A jak wyglądała codzienna Msza św.? Odprawiał ją Ojciec bez wiernych...
Jeden z moich braci powiedział kiedyś, że aby samemu odprawiać Mszę św., trzeba mieć dużą wiarę. Wcześniej zawsze odprawiałem ją w kościele, dla ludzi. Podczas tego roku byłem całkiem sam. Bardzo pomogło mi to, co napisał Merton, który swoje próby samotnicze i pustelnicze rozpoczął w latach 60., gdy na samotne odprawianie Mszy św. potrzebne było specjalne pozwolenie. On je otrzymał i wielokrotnie podkreślał duże znaczenie sprawowania Eucharystii przez mnicha w samotności. To wyraz jedności Kościoła, bo tak naprawdę ja odprawiam Mszę nie sam, ale we wspólnocie, w jedności z całym Kościołem. Dla mnie miało to bardzo konkretny wymiar. Czasami moja modlitwa wiernych trwała dość długo, kwadrans albo więcej. Próbowałem sobie przypomnieć osoby i sprawy, za które w tym momencie chcę się pomodlić. Cicha, samotna Msza ma ogromny sens i myślę, że uczy wiary.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.