Po co nam polityka historyczna? Każde społeczeństwo potrzebuje pewnego najbardziej podstawowego kodu, czyli zbioru elementów, które je łączą: symboli, wydarzeń, przekonań, bohaterów. Nie jest obojętne, co ten kod tworzy, jakie wydarzenie z przeszłości uznajemy za godne upamiętnienia i jakie postawy za warte upowszechnienia. Więź, 5/2007
Po co nam polityka historyczna? Wokół tego pytania obracała się dyskusja w styczniowym numerze „Więzi”. Najcelniej, jak mi się zdaje, odpowiedział na nie Jan M. Piskorski, wskazując, że każde społeczeństwo potrzebuje pewnego najbardziej podstawowego kodu, czyli zbioru elementów, które je łączą: symboli, wydarzeń, przekonań, bohaterów. Nie jest obojętne, co ten kod tworzy, jakie wydarzenie z przeszłości uznajemy za godne upamiętnienia i jakie postawy za warte upowszechnienia.
Taką narodową politykę wobec historii podjęła już „Solidarność“ w latach 1980-1981. Czymże innym były wznoszone wówczas pomniki: Poległych Stoczniowców w Gdańsku i Ofiar Czerwca ’56 w Poznaniu? A budowanie tradycji oporu wobec komunizmu odbywało się wtedy – przypomnijmy – nie tylko bez pomocy państwa, ale wręcz przy jego sprzeciwie. Jest paradoksem, a raczej grymasem historii, że po upadku komunizmu w Polsce nie podjęto zorganizowanego wysiłku, by tradycję „Solidarności“ wpisać na trwałe w kod naszej narodowej pamięci.
Pierwszą dekadę niepodległości naznaczyła niechęć do tzw. kombatanctwa, a wieloletnia walka związku o wolność i demokrację określona została pogardliwym mianem „styropianu”. Ekipy rządzące Polską po 1989 roku – zarówno solidarnościowe, jak postkomunistyczne – odwróciły się do niedawnej historii plecami. Pod tym względem Lech Wałęsa niewiele się różnił od Aleksandra Kwaśniewskiego, choć tylko przywódca SLD otwarcie deklarował, że wybiera przyszłość, co oznaczało niechęć do przypominania o peerelowskiej przeszłości. W pierwszej dekadzie niepodległości zabrakło w polityce państwa znaczących odwołań do polskiej drogi do demokracji ani prób utrwalenia antykomunistycznych tradycji. Bohaterowie walki o wolność byli zbyt pochłonięci rywalizacją o miejsce w politycznej teraźniejszości, by pamiętać o wspólnych dokonaniach przeszłości. Wystarczy przypomnieć skromne obchody dwudziestolecia “Solidarności” w 2000 roku czy – cztery lata wcześniej – rocznicy protestów z czerwca 1976 i założenia Komitetu Obrony Robotników.
Jeśli Polacy sami nie dbali o pamięć o swym walnym udziale w pokonaniu komunizmu, to trudno się dziwić, że i w Europie powoli o tym zapominano. O tym, jak bardzo wyblakła tak żywa kiedyś na Zachodzie legenda “Solidarności”, można się było przekonać w dziesięciolecie upadku muru berlińskiego, obchodzone z wielką pompą w stolicy zjednoczonych Niemiec w listopadzie 1999 roku. Na uroczystość tę zaproszono George'a Busha seniora, Michaiła Gorbaczowa i Helmuta Kohla – jako mężów stanu, którzy najbardziej przyczynili się do zakończenia podziału Niemiec i całej Europy. Lecha Wałęsy wśród nich nie było.
MIT OKRĄGŁEGO STOŁU
W tym samym roku w Warszawie z dużą pompą celebrowano dziesięciolecie Okrągłego Stołu. Patronem tej uroczystości był prezydent Kwaśniewski, a jednym z najważniejszych gości – generał Kiszczak, ale wzięli w niej liczny udział także ludzie zaangażowani po stronie walczącej z komunizmem. Trudno zrozumieć, czemu woleli uczestniczyć w kreowaniu mitu Okrągłego Stołu, korzystnego dla postkomunistów, miast umacniać prawdziwą legendę zwycięskiej “Solidarności”.
Naturalnie, nie ma nic złego w pamiętaniu o kompromisie 1989 roku, który utorował drogę do demokracji i niepodległości, ale przecież stało się to wbrew intencjom ówczesnych przywódców PZPR. Nie idzie więc o to, by przekreślać sens tego kompromisu i opatrywać go mianem zdrady – choć pogląd ten zyskuje dziś na znaczeniu, to z historyczną prawdą nie ma nic wspólnego. Jednak czynienie z negocjacji w Magdalence najważniejszego momentu w historii polskiego odchodzenia od komunizmu jest także wykoślawianiem przeszłości. Niweluje znaczenie oporu, jaki przez siedem „wojennych” lat stawiano reżimowi. Bez tych siedmiu lat podziemnej “Solidarności” nie byłoby żadnych rozmów władzy z opozycją, bo PZPR nie miałaby z kim rozmawiać.
«« | « |
1
|
2
|
3
|
»
|
»»