26 sierpnia mija sto lat od dnia, gdy przyszła na świat w Skopje. Dziś nie ma chyba na świecie człowieka, który by nie znał jej imienia i nie kojarzył małej postaci w biało– niebieskim sari: Matki Teresy z Kalkuty.
Matka Teresa chciała, by siostry pomagające nędzarzom nie były ponad nimi, ale jednymi z nich. Reguła nowego zgromadzenia przewidywała więc, że siostry nie mogą mieć żadnej własności: ich sari powinno zmieścić się w węzełkach służących do podpierania w nocy głów chorych. Poza sari wolno im mieć bieliznę, parę sandałów, krzyż przypinany do lewego ramienia, różaniec, parasol do ochrony przed deszczem monsunowym, metalowe wiadro do prania i cienki siennik, służący za łóżko. Jedzenie zdobywać powinny, żebrząc nie tylko dla ubogich, ale i dla siebie samych. Będąc w gościnie nie powinny przyjmować więcej niż kubek wody (później matka Teresa złagodziła nieco ten zakaz). Rodzinę wolno im odwiedzać co 10 lat. Nie wolno im przyjmować dywanów, używać pralek – mają żyć tak, jak najubożsi ze swoich podopiecznych. Ojciec Marian Żelazek, przez wiele lat pracujący w Indiach wspominał, że w pewien upalny dzień spotkał na stacji kolejowej grupę sióstr i postanowił kupić im coca-colę. One odmówiły – bo na dworcu było wielu biednych, którzy by jej nie dostali, a matka Teresa nie chciała, żeby ktokolwiek traktował jej siostry lepiej niż najuboższych.
Wiele kobiet dołączających do matki Teresy nie wytrzymywało tak trudnych warunków i odchodziło, ona jednak wiedziała, dlaczego wymaga aż tak wiele. Jej celem nie było zakładanie szpitali i leczenie, ale dawanie miłości tym, którzy są odrzuceni. I sama, będąc już znaną na całym świecie, razem z innymi siostrami myła ropiejące ciała i szorowała podłogi.
Miłość daje najwięcej
Choć matkę Teresę często za to krytykowano, ona nawet nie starała się zabiegać o to, by w jej przytułkach czy szpitalach znajdowała się najnowsza aparatura medyczna. Nie o to jej chodziło. Siostry zajęte robieniem zastrzyków i leczeniem tych, którzy dawali nadzieję na powrót do zdrowia, przestałyby mieć czas dla tych, którzy umierali na ulicy. Wszyscy przychodzący do niej mieli przed jedzeniem i lekami otrzymać miłość i współczucie. Ona zaś twierdziła, że od pomocy charytatywnej czy socjalnej są inne instytucje – ona sama i jej siostry tworzyły dom dla wszystkich odrzuconych i niekochanych. A dom nie jest po to, by diagnozować i leczyć, ale by pomagać, by być razem w cierpieniu. „Z medycznego punktu widzenia nic już dla tych ludzi uczynić nie można” – mawiała. – „Nic, prócz ofiarowania odrobiny miłości. Największą chorobą współczesnego świata jest brak miłości. Nie dopuść, by po spotkaniu z tobą ludzie nie odchodzili choć trochę szczęśliwsi”.
Kiedy indziej mówiła: „Nie zadowalajmy się samym ofiarowaniem darów pieniężnych. Pieniądze nie wystarczą, można je zdobyć stosunkowo łatwo. Chciałabym, żeby więcej ludzi dawało swoje ręce do pracy i serca do kochania”.
Radykalnie
Matka Teresa nie szła na ustępstwa i na kompromisy. Biedni byli najważniejsi, bo do tego właśnie potrzebował jej Jezus.
Kiedy otrzymała Nagrodę Nobla, wszystkie pieniądze przeznaczyła na najuboższych, łącznie z tymi, za które miał być wyprawiony bankiet po uroczystości wręczenia nagrody. Podczas przemówienia, które rozpoczęła znakiem krzyża, powiedziała: „Jeśli usłyszycie, że jakaś kobieta nie chce urodzić swojego dziecka i zamierza je usunąć, starajcie się przekonać ją, aby mi je przyniosła. Ja je będę kochała, widząc w nim znak Bożej miłości”.
Kiedy siostry pytały ją, co mają zabrać jadąc do Wenezueli, odpowiadała: serce i ręce. W nocy modliła się przed Najświętszym Sakramentem, a kiedy siostry prosiły ją o zgodę na wydłużenie dnia pracy, zgodziła się, pod warunkiem że o tyle samo wydłużą również czas swojej modlitwy. Sama nieustannie chodziła z różańcem, a kiedy ktoś zapytał ją, ile różańców dziennie odmawia, w odpowiedzi usłyszał: „Ja tylko odmawiam, liczy Matka Boża”. Kiedy na przejściu granicznym w Gazie żołnierz zapytał, czy ma przy sobie broń, odpowiedziała, że oczywiście – ma przy sobie modlitewnik. I sama wspominała, jak na początku swojej pracy zachorowała i zaczęła majaczyć w gorączce. Miała wrażenie, że stanęła przed św. Piotrem, który nie chciał jej wpuścić, bo w niebie nie ma slumsów. Ona rozgniewała się wówczas i odpowiedziała Piotrowi: „Dobrze! W takim razie napełnię niebo biedakami i będziecie tu mieć slumsy, a wtedy będziecie musieli mnie przyjąć!”.
Słowa dotrzymała.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.