To prawda, że sama śmierć człowieka sprawia, iż myślimy o nim lepiej, tym bardziej, że inni wokół nas mówią tak samo. I to prawda, że skoro tylko zamilkły nieżyczliwe prezydentowi media, zwykli ludzie dostrzegli w nim te cnoty, których przedtem dostrzec nie mogli.
Durkheim zauważa, że „manifestacje, choćby najgwałtowniejsze, zawsze podlegają ścisłemu rytuałowi”. Rytuał uniformizuje działania i odczucia, wzmaga solidarność i spójność społeczną.
Mamy jeszcze w oczach ten rytuał z kwietnia 2010 r. – wyjątkowy, ale przecież nie unikalny. Warty u trumny, żołnierze, konie, armaty, dzwony, kwiaty, ornaty – nic z tego nie było przecież inwencją, wszystko było konwencją, starannie skonstruowaną w całość, wzorowaną na pogrzebach głów państw i wodzów, a zwłaszcza Józefa Piłsudskiego. To właśnie dzięki konwencjom rytuały mają taką moc. Dźwięk dzwonu Zygmunta porusza serca nie dlatego, że jest tak potężny, ale dlatego, że wiemy, iż ten dzwon bije w chwilach wielkich, a tym, którzy nie pamiętają w jakich, przypomni to sprawozdawca telewizyjny.
Jeśli działający na wyobraźnię rytuał poświęcony jest konkretnej osobie, to ludzie myślą, że to ona jest jego obiektem. Ale się mylą. Tym, co rytuał afirmuje, jest dla Durkheima sam „majestat społeczeństwa”. Realny człowiek zajmuje miejsce nieuchwytnej rzeczywistości społecznej. To nie tyle Lecha Kaczyńskiego żegnaliśmy, ile demokratycznie wybranego Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, głowę naszego państwa. Gdy myślimy socjologicznie, to prawo do jego publicznego opłakiwania musimy przyznać także jego politycznym wrogom, a nawet szydercom; mieli je wszyscy ludzie, dla których demokratyczna i niepodległa Polska jest wartością.
Jeśli w wielotysięcznych rzeszach Polaków, którzy żegnali prezydenta Kaczyńskiego nie słychać było okrzyków Santo subito, to tylko dlatego, że ludzie intuicyjnie odróżniają religię świecką, czyli taką, która dotyczy społeczeństwa – od religii „prawdziwej”, która dotyczy spraw boskich. Dla Durkheima „o świętości jakiejś rzeczy stanowi zbiorowe ku niej uczucie”. Świętym jest to, co tworzy i spaja społeczeństwo. Świętą pieśnią jest „Jeszcze Polska nie zginęła”, choć nie ma w niej wiary w Pana, który wolność „raczy nam wrócić”, a tylko wiara we własne szable. W sytuacjach wielkich zgromadzeń i podniosłych uroczystości „jednostka przypisuje rzeczom cechy, których nie mają, a osobom - wyjątkowe cnoty, których nie posiadają”. Straszna katastrofa, pozbawiona przecież jakiegokolwiek ludzkiego sensu, staje się „ofiarą”, ofiary katastrofy stają się „męczennikami”, a sam zmarły prezydent przez włodarza katedry wawelskiej zostaje obwołany „bohaterem”.
Bohaterowie są inni
Proces tworzenia się kultu bohatera – dziś by się powiedziało: jego społecznego konstruowania – opisał w 1911 r. książce o św. Patryku, bohaterze narodowym Irlandii, Stefan Czarnowski (1879-1937), uczony ze szkoły durkheimowskiej, w latach trzydziestych XX wieku założyciel socjologii na Uniwersytecie Warszawskim[2].
„Bohaterowie są wcieleniem nadziei czy ideału zbiorowości” – pisze Czarnowski. Sama jednak doskonałość nie wystarcza do tego, by być uznanym za bohatera. Bohater jest przedstawicielem, świadkiem, bojownikiem pewnego zespołu ludzi, którego wartości wciela. Wcielając wartość, bohater równocześnie daje dowód jej istnienia. „Jest on wartością czynną”. To nie czyny, ale ideał społeczny stwarza bohaterów i w nich znajduje swoje odbicie. Losy długo zapomnianej w Polsce Ireny Sendlerowej, która ratowała dzieci żydowskie i niedocenionego w Izraelu Marka Edelmana, który nie wyjechał po wojnie do Palestyny, są tego przykładami, przywołanymi przez Aleksandra Smolara w pięknej mowie, jak z Czarnowskiego, na niedawnym pogrzebie Edelmana.
Jeśli kult bohatera nie został przekazany przez tradycję, bywa wynikiem wyboru w dosłownym znaczeniu: bohater zostaje mianowany„przez miarodajne czynniki publiczne”. Lech Kaczyński został uznany za królom równego przez arcybiskupa krakowskiego – z pewnością będzie jeszcze podnoszona kwestia, czy ci, którzy podjęli tę decyzję, spełniali kryterium Czarnowskiego.
Bohaterowie„odznaczają się nie tylko cnotami swego żywota […] Nawet sama ich śmierć jest inna niż zwykłych ludzi: ma ona doniosłość społeczną”.Na bohaterów desygnowani są ci, którzy zginęli „w walce jako bojownicy o jakąś wspólną sprawę” oraz ci, których „śmierć jest aktem poświęcenia”. Niekiedy „gloryfikuje się także tych, którzy zmarli w jakimś świętym miejscu”.I wreszcie
wszelki rodzaj śmierci, który można interpretować mitycznie, wszelka śmierć, która burzy ład ustalony, może uczynić bohaterem pierwszego lepszego człowieka. Taką jest wszelka śmierć gwałtowna a tajemnicza, samobójstwo, śmierć od pioruna lub wskutek niezwykłej a niewytłumaczonej katastrofy. Śmierć […] bohaterów jest więc zazwyczaj śmiercią tragiczną. [..] nie daje się ona sprowadzić wyłącznie do śmierci fizycznej: wprost przeciwnie, śmierć ta czyni nam bliższym pojęcie bohatera takiego, jakim się wsławił za życia.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.