Agnieszkę poznałam w szkole. Nasze dzieci są w jednej klasie. Zobaczyłam ją w świetlicy z dwiema roześmianymi dziewczynkami uczepionymi jej spodni. Kiedy się przedstawiała, wskazała też na małe: „To Marysia i Ania, przyjechałyśmy po Gabrysię, a Weronika i Kuba zostali w domu” – rzuciła jednym tchem, żeby wszystko od razu było jasne…
„Tata zawsze miał dla nas czas – opowiada – zawsze sprawdzał nam zadania domowe, jak było trzeba pomagał. A w niedzielę były wycieczki. Bardzo lubiliśmy zwiedzać. Im byłem starszy, tym bardziej podziwiałem rodziców, że poświęcają nam tyle czasu, tym bardziej rozumiałem, jak wiele wysiłku ich kosztuje zapewnienie nam np. wakacyjnych wyjazdów”.
Nie wszystko jednak zawsze było idealnie. Zdarzały się bójki między chłopcami (Łukasz i Szymon mieli wspólny pokój), awantury z siostrą, ale najtrudniej było, kiedy miał się urodzić Filip i mama musiała leżeć w szpitalu, bo były komplikacje. A później ciężko zachorował i chwile decydowały o tym, czy przeżyje... Zdarzało się także, szczególnie w szkole podstawowej, że dzieci wyśmiewały się z małych Mastalerzów, że są z takiej dużej rodziny. Nie było to przyjemne, szczególnie że pozwalały sobie na niewybredne żarty. Pomocne wtedy okazało się oratorium, gdzie środowisko zaakceptowało ich całkowicie, gdzie odnaleźli swoje miejsce, gdzie w dużej mierze rodziło się powołanie Łukasza i Szymona.
„Bardzo przeżyłem, kiedy Łukasz powiedział, że idzie do salezjańskiego nowicjatu, że chce zostać księdzem – opowiada ks. Szymon. – Wtedy dużo czasu spędzaliśmy razem i w domu, i w oratorium, gdzie obaj byliśmy animatorami, a mimo to ta decyzja trochę mnie zaskoczyła. Była też impulsem do poważnego zastanowienia się nad moim własnym życiem i nad moją drogą”.
Rodzice
Trzeba było sporo trudu, cierpliwości i samozaparcia, żeby doczekać takich owoców. Duma przyszła dopiero z czasem. „Dumę czuję dziś – mówi głowa rodziny, Paweł Mastalerz – kiedy powoli klaruje się, że ten plan Boży na nasze życie podjęliśmy i zrealizowaliśmy. Że nie zabrakło nam odwagi, mimo że zaczynaliśmy na początku lat osiemdziesiątych. Że mimo ciężaru odpowiedzialności, trudności wychowawczych, które zawsze są, nie zwątpiliśmy w pomoc Bożą, która w każdej sytuacji przychodziła i pozwalała pokonywać kolejne etapy, stawiać kolejne kroki”.
Dlaczego się udało? Bo na pierwszym miejscu był zawsze Bóg. To on był i jest centrum tej rodziny. To na Niego złożone są i były wszystkie jej troski. I zdrowotne, i wychowawcze, i finansowe… „Zawsze było trudno finansowo, ale kiedy już się wydawało, że tym razem to na pewno nam nie wystarczy do pierwszego, za każdym razem przychodziła pomoc – opowiada Zofia Mastalerz. – Nie zwątpiliśmy więc w tę Bożą pomoc nawet wtedy, kiedy miał się urodzić Filip, a nasi »życzliwi« znajomi pukali się w czoło i mówili, że chyba mamy nie po kolei w głowach, decydując się na kolejne dziecko. A kiedy jako niemowlę zachorował i zrozumieliśmy, że Bóg w każdej chwili może go zabrać, jeszcze bardziej do nas dotarło, jak wielkim jest dla nas darem. Wszyscy jak najgorliwiej modliliśmy się o jego zdrowie za wstawiennictwem Matki Bożej. I zostaliśmy wsłuchani! Filip właśnie zdał maturę i jest dla nas wielką pociechą”.
●●●
Dobrych, kochających się rodzin wielodzietnych jest wokół nas więcej niż sądzimy. I naprawdę nie zwariowali, przyjmując kolejne dzieci. Nie pomieszało im się w głowach. Być może są najmądrzejsi z nas wszystkich. Być może zrozumieli coś, czego w naszych czasach niewielu już rozumie. Jedni budują domy z pokojami „na zapas” dla kolejnych dzieci, inni mówią: jest nas szóstka „na razie”. Jeszcze inni wciąż muszą tłumaczyć rodzinie czy znajomym, dlaczego są „aż tak nierozsądni” w tak „trudnych czasach”, skoro już im jest i tak ciężko. Sama znam co najmniej kilkanaście takich rodzin. Rodzice są lekarzami, prawnikami, psychologami, socjologami, filozofami, informatykami, publicystami… niekiedy zajmują prestiżowe stanowiska… a niekiedy są prostymi ludźmi. Ale wszyscy zdecydowali się otworzyć na życie, choć automatycznie krzywdzące stereotypy, dotyczące rodzin wielodzietnych, stały się ich udziałem. Chcąc nie chcąc, w Polsce zaczęli być postrzegani jako rodziny patologiczne. Albo co najmniej dziwne.
A przecież dzieci z tych rodzin na ogół wchodzą w życie z cechami, które są niezmiernie przydatne społecznie, a które najprościej wykształcić właśnie w grupie, takimi jak empatia, umiejętność dzielenia się, zwracania uwagi na innych, dbania o dobro wspólne, dobrze pojęta tolerancja. Że o zwykłej demografii nie wspomnę. O takie rodziny jako społeczeństwo powinniśmy więc zabiegać w swoim dobrze pojętym interesie, a nie ranić je krzywdzącymi stereotypami, pod którymi być może ukrywamy nasz strach (skrycie podziwiając ich odwagę) i wygodnictwo. Bo cóż po nas pozostanie, kiedy odejdziemy? Majątek? Dom? Samochód? Nie. Zostaną tylko dzieci.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.