Komu się chce jeszcze szukać końców świata, komuż chce się do nich docierać, a co dopiero – komuż chce się tam mieszkać?! Komuż chce się wierzyć, że poza gwarem i hukiem linii transsyberyjskiej ktoś jeszcze żyje, że w środku niczego stoją miasta i wsie?
Zerwał się wieczorny wiatr, pot zasechł na plecach, nad rozbełtane pomidory zleciały się komary i tumany meszków, syberyjska zakała.
– Alinka! – krzyknął Piotr, ubijając intruza klapsem w łopatkę. – Nie przynoś już nic! Idziemy do chałupy, chłodno już, gryzą te france.
Dom Piotra ma ozdobne drzwi, które prowadzą do podwórza. Wszędzie zajady, dziury, rozstępy. Jakby udawały coś innego; coś, czym nigdy nie były i nie będą. Wszystko w starym, pachnącym drewnie. Na ścianie wyblakły obrazek, na stole wyblakła cerata.
Po drugiej stronie chałupy pręży się lipa. – Rośnie taka u was? – pyta Piotr. – Za wojny plotłem z nich sapaćki, buty, które zimą wypełnialiśmy wełną. Byłem mistrzem ich plecenia. Ludzie ode mnie brali.
Jak mieli nie brać, skoro zimą, jak przyjdzie mróz to jest i czterdzieści stopni? I noc – prawie przez całą dobę. Piotr i Alinka wyjeżdżają wtedy do miasta Niżny Tagił, do rodziny. A wiosną wracają do Oslianki, wtedy gdy ptaki zaczynają śpiewać. Potem się robi lato, wiaterek smaga Piotrową skórę, późnej przychodzi jesień, razem robią konfitury i marynaty, potem idą znów mroziska, Piotr i Alinka… I tak dalej.
Piotr Fiodorowicz wygląda czerstwo, zdrowo. Mówi ekspresyjnie, niemal poetycko, mocno akcentuje wyrazy, jakby za każdym razem mówił o życiu po raz pierwszy albo ostatni; jakby się bał, że już nikt nie usłyszy jego opowieści; jakby opowiadał bajkę. W każdym wątku wraca do słów: „Za wojny…”. Tylko wtedy bajarzowi marszczy się czoło i gasną oczy.
– Za wojny pracowałem za darmo dla armii, na fabryce. Gdy się zaczęła, miałem siedem lat. Nigdy nie byłem na froncie. Całą wojnę spędziłem tu, na Uralu. Masz tu wszystko: złoto, żelazo, miedź, drewno i żywność. Najwięcej na front wysyłaliśmy żelaza i jedzenia. Żeby ugotować coś do jedzenia musisz rozpalić ogień – a nam zabierali nawet zapałki. Dlatego musieliśmy ten ogień cały czas podtrzymywać. Na ogniu robiliśmy jedzenie: przemielona kartoszka z mąką udawała chleb. Nic innego nie jadłem. Nie było zegarków, pracowaliśmy od rana do nocy.
Piotr spogląda przez okno.
A tam jasno, wieczór. Noce są tu teraz długie – trwają po trzy-cztery godziny; miesiąc temu słońce ledwie chowało się za tajgę i już wschodziło na nowo.
– To koszmar, koszmar! – patrzy w stół, gdy Alinka krząta się przy piecu. – Nikomu, nigdzie i nikomu nie życzę wojny – szklą mu się oczy.
– Alinka! – obraca się do pieca Piotr. – A zrobisz jeszcze tych blinczików?
– Już, już niosę! Jedzcie! – kładzie na stole stos cieniutkich, niemal przeźroczystych naleśników. I klepie go po plecach.
Dobrali się, bez zdania. Piotr gada i gada, a Alinka sufluje. Dogaduje, żartuje, figluje. Niby półgłosem, niby od niechcenia, a boki zrywać. Dobra i równa kobieta, tak o niej pewnie myśli Piotr. Poznali się na Uralu, gdzie jej matka przyjechała za pracą. Urodziła się w Kursku. Za wojny wypędzili ją na Donbas. Każdy wątek rozmowy kończy tak: „Za wojny wracałam z matką pieszo z Donbasu do Kurska, sześćset kilometrów, przez dokładnie pięćdziesiąt sześć dni. Mijaliśmy spalone wioski, zgliszcza, trupy”.
– O, jest i warienie do herbatki! – cieszy się Piotr – No spróbuj, spróbuj! – podsuwa słoik pod nos. Warienie jest z Piotrowych truskawek. Truskawki są z Piotrowego ogrodu.
– Chodź, pokażę ci jeszcze dziś ogród!
– Jutro pokażesz, późno już dziś – strofuje go Alinka
– A gdzie tam późno, kobieto!
– No zobacz, u nas wszystko jest! – ogarnia dumnie wzrokiem swoje małe poletko za domem. – Tu cebulka. Tu pomidorki – jeszcze zielone, później niż u was dojrzewają, obok ogórków nie sadź. Tu papryczka, tu kartofle na cały rok, a tam porzeczki. A i chlebek pieczemy, a jakże! – uśmiecha się od ucha do ucha. Zobacz, ile drewna w tajdze narąbałem, jest czym palić.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.