Śmiać się z tymi, którzy się śmieją, lecz i płakać z tymi, którzy płaczą. By jednak płakać z płaczącymi, najpierw trzeba usłyszeć ich płacz; rozpoznać jego przyczyny, poczuć ból, który jest jego źródłem. Taki, jakim jest. Bez odnoszenia go, porównywania do własnego, kiedyś przeżytego lub właśnie doświadczanego bólu.
Królestwo niebios podobne jest do ziarnka gorczycy, które ktoś zasiał na swoim polu. Jest ono mniejsze niż inne ziarna, lecz kiedy urośnie, jest większe od innych roślin i staje się drzewem (Mt 13, 31-32)
Zapytany przez faryzeuszy, kiedy przyjdzie Królestwo Boga, odpowiedział: »Królestwo Boga nie przyjdzie przez wypatrywanie. Nie powiedzą: Oto jest tutaj; lub: Oto jest tam – ponieważ Królestwo Boga jest w waszych rękach« (Łk 17, 20-21)
Teraz moja dusza zadrżała. I co mam powiedzieć? »Ojcze wybaw mnie od tej godziny«? Lecz ja właśnie dlatego przyszedłem na tę godzinę (J 12, 27)
Żyję już nie ja, lecz żyje we mnie Chrystus (Ga 2, 20)
Nieście nawzajem swoje brzemiona (Ga 6, 2)
Cieszcie się z radosnymi, z płaczącymi płaczcie (Rz 12, 15)
Czujna uważność, zapalona lampa: oto nadchodzi...
Czy jednak nadchodzące nie niesie ze sobą również cierpienia i bólu? Czy nie jest tak, że czujna uważność okazuje się także wrażliwością na to, co rani? Co robić, jeśli cierpienie nie rodzi się z pragnienia zatrzymania przemijającej marności, lecz właśnie z otwartości na wieczny adwent? Adwent krzywdy, bólu, choroby? Czy można to uznać za adwent Bożego królestwa? Czy można wyjść mu na spotkanie, jeśli Jego panowanie miażdży nas, jak zmiażdżyło Hioba? Czy nie jest łatwiej żyć ludziom o bardziej stępionej wrażliwości? Czy nie lepiej rozsnuć zasłonę ułudy, uciec od rzeczywistości w przestrzeń fantazji, we wspomnienia, marzenia, sny...?
Pokusa to silna i zrozumiała, lecz pozostaje pokusą. Znieczulenie bowiem nie może trwać wiecznie – nieuchronnie nadchodzi chwila, gdy zasłony ułudy, które miały nas chronić przed bólem, zostają rozdarte. Przed rzeczywistością nie ma ucieczki, dopadnie nas zawsze. Ceną za chwilową ulgę jest zaś niezdolność do właściwego działania. Gdyż tylko stając twarzą w twarz ze światem, można rozpoznać, co da się w nim zmienić, by usunąć (choćby niektóre) przyczyny cierpienia.
Wielu mądrych ludzi, należących do różnych tradycji religijnych czy filozoficznych, dostrzegało, że ogromna część cierpienia obecnego w świecie rodzi się z lgnięcia, skłonności, przywiązania, które ostatecznie jest przywiązaniem do własnego „ja”. Otwartość na świat, lecz ustrukturyzowana przez cały system moich oczekiwań, upodobań, niechęci. Drugą stroną lgnięcia jest zaś awersja. Jak pisze Eckhart, cierpienie rodzi się również z „nie”: nie tego oczekiwałem, nie tak sobie wyobrażałem tę chwilę, ten dzień, to życie. Uciszyć swoje ego to przyjąć, co jest, bez różnicowania w odniesieniu do własnej korzyści bądź szkody. Albowiem jeśli żyję już nie ja, jeśli mojego ego już nie ma, kogo może spotkać krzywda?
Może spotkać Tego, który żyje we mnie, który się we mnie rodzi, którym się staję. On jednak przyszedł właśnie „na tę godzinę”, nosić nasze choroby, grzech, cierpienie świata. Czyż miał oczekiwania względem okoliczności swoich historycznych narodzin? Lojalności przyjaciół? Godnej śmierci? Nie szukał tego, co korzystne dla siebie, lecz tego, co dobre dla innych. Uciszenie „ja” usuwa wiele cierpienia. Ale – jeśli jest powiązane z czujną uważnością – nie całe. I On nie był przywiązany do swojego „ja”, a odczuł lęk przed „tą godziną”, pocił się krwią, krzyczał: „Pragnę!”.
Czujna, nieegocentryczna uważność to przyjęcie całej rzeczywistości jak siebie samego. Z tej perspektywy można wyróżnić dwa rodzaje cierpienia. Pierwsze, to cierpienie ego. Gdy umiera ego, znika i cierpienie. Pozostaje jednak jeszcze cierpienie świata: tych, których kocham jak samego siebie.
Cierpienia pierwszego rodzaju dobrze jest pozbywać się bez zwłoki, wraz z jego nadejściem. Jak czegoś, co wpadło do oka, drażni i rani, ale przez to właśnie, przez ból, który sprawia, radykalnie ogranicza zdolność widzenia innych ludzi. Nie widzimy bowiem innych nie tylko z powodu łez napływających do oka, w którym tkwi obce ciało. Zadra w oku ukierunkowuje moją uwagę właśnie na oko, na łzy, na ból, na mnie samego. Gdy zaś moje oczy są czyste i sprawne, zapominam, że je mam, skupiając swą uwagę na świecie wokół. Nie myślę, że patrzę – widzę. Kto zatem oczyści swoje oczy, odzyska sprawność wzroku i uważnie rozejrzy się wokół, zobaczy piękny świat, ale i spostrzeże tych, którzy mają źdźbła w swoich oczach, których trapią inne choroby, którym dzieje się krzywda.
Jeśli drogą do rozwiązania problemu cierpienia pierwszego rodzaju jest zgoda na nie, przyjęcie go tak samo, jak i tego, co przyjemne, to na drugi rodzaj zgody być nie może. Potrzeba zdecydowania, aktywności, wysiłku, by świat stawał się choć trochę lepszym miejscem do mieszkania. Wieloznaczność języka greckiego ukrywa jeszcze jeden sens Jezusowej odpowiedzi na pytanie faryzeuszy o przyjście królestwa Boga: królestwo nie przyjdzie przez wypatrywanie go, jest w naszym zasięgu, w naszych rękach – od nas zależy jego przychodzenie.
Tym niemniej pierwszym krokiem budowania królestwa, w którym każda łza zostanie otarta, także jest przyjęcie: wrażliwa uważność rodząca współczucie. Śmiać się z tymi, którzy się śmieją, lecz i płakać z tymi, którzy płaczą. By jednak płakać z płaczącymi, najpierw trzeba usłyszeć ich płacz; rozpoznać jego przyczyny, poczuć ból, który jest jego źródłem. Taki, jakim jest. Bez odnoszenia go, porównywania do własnego, kiedyś przeżytego lub właśnie doświadczanego bólu. Bez nieco nerwowej próby usunięcia go jako czegoś, co psuje harmonię naszego obrazu świata. Bez próby wykorzystania sytuacji do udoskonalenia obrazu samego siebie – dobroczyńcy bliźniego. Często ze zgodą na dodatkowy ból, wynikający z bezradności.
Przyjęcie jest początkiem drogi wytrwałego wysiłku, prowadzonego nadzieją, że królestwo, choć jest jak ziarnko gorczycy i rośnie powoli, stanie się jak wielkie drzewo.
Chrystus się rodzi. We mnie i w tobie. Im zaś bardziej się w nas rodzi, tym bardziej rany świata stają się naszymi ranami, tym więcej płaczów słyszymy, tym cięższe brzemię niesiemy, tym więcej mamy siły, by iść. Aż dojdziemy i będziemy pocieszeni.
Wszyscy.
Piotr Sikora (ur. 1971) jest doktorem filozofii, teologiem, wykładowcą filozofii religii; pracuje w Wyższej Szkole Filozoficzno-Pedagogicznej „Ignatianum” w Krakowie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.