Prometejskim marzeniem medycyny, które do dzisiaj ożywia jej wyobraźnię, a niekiedy wręcz eksploduje z potężną siłą, jest nie tylko idea odnowienia człowieka, ale także stworzenie człowieka na nowo.
W klinice na ulicy Skawińskiej w Krakowie, w miejscu mojej pracy, mamy oddział intensywnej terapii na dwanaście łóżek. Rzadko trafia się tydzień, by nie leżało tam co najmniej dwóch pacjentów po reanimacjach przeprowadzonych na ulicy, którzy znajdują się w stanie nazywanym vita vegetativa i porównywanym do życia roślin. Co oznacza ten stan? Tyle, że reanimacja się udała, serce zaskoczyło i bije, a EKG jest bez zarzutu. Oddech, załóżmy, także udało się przywrócić, choć najczęściej przez pierwsze godziny potrzebny jest respirator. Niestety, nie wróciły jednak funkcje mózgu. Pracują niemal wszystkie organy, a mimo to chory nie ma świadomości i kontaktu z rzeczywistością. Najbliżsi spędzają przy nim godziny, dni i tygodnie; twierdzą, że coś do niego dociera, że reaguje na bodźce. Lekarze uważnie słuchają, choć nie bardzo w to wierzą widząc głęboko nieprzytomnego pacjenta. To stan zupełnego zawieszenia pracy mózgu. Dzięki skomplikowanej aparaturze – przede wszystkim dzięki odżywianiu pozajelitowemu – możemy utrzymywać takich pacjentów przy życiu przez wiele lat.
Warto przywołać w tym kontekście słynną historię Terri Schiavo, Amerykanki, którą przez siedemnaście lat podtrzymywano przy życiu w stanie śpiączki. Jej mąż domagał się odłączenia aparatury, ale inne osoby z rodziny protestowały. Kto miał rozstrzygnąć tę kwestię? Sąd? Przypadek Terri Schiavo ujawnił szereg problemów związanych z reanimacją i sztucznym podtrzymywaniem funkcji organizmu. Lekarze stają obecnie wobec wielkich dylematów: czy odłączyć respirator, czy przerwać odżywianie pozajelitowe? To ogromna odpowiedzialność. Lekarz podlega przecież dyrektorowi szpitala, który zwykle jest ekonomistą i mówi: „Ta reanimacja pochłania tyle pieniędzy, kto za to odpowiada?”. W sprawę uwikłany jest zatem także element ekonomiczny, który sprawia, że lekarz poddaje się presji i zaczyna więcej myśleć o ekonomii niż o chorym. Nie są to przypadki, mam nadzieję, bardzo częste, wiem jednak, że mają niekiedy miejsce. Mówiąc krótko, współczesna medycyna musi zmierzyć się z problemem uporczywej terapii. Jak długo powinna trwać? Kto powinien decydować o tym, kiedy ją przerwać? Nie mam na myśli wyłącznie osób śmiertelnie chorych, bo w takich przypadkach sprawa nie jest tak skomplikowana. Myślę raczej o takich przypadkach, kiedy lekarzowi bardzo trudno rozstrzygnąć, czy dalsze podtrzymywanie funkcji życiowych ma sens, czy nie. Takie sprawy ciągną się zazwyczaj wiele tygodni, miesięcy, wyjątkowo lat. A może udostępnić to łóżko komuś innemu, kto rokuje większe szanse na powrót do zdrowia? To wielkie dylematy, które bynajmniej nie są problemami wyłącznie teoretycznymi. W naszym kraju konieczność podejmowania decyzji w tak trudnych sytuacjach spoczywa na barkach lekarzy, którzy w tej kwestii rzadko mogą liczyć na pomoc prawników czy sędziów.
Następna sprawa związana z końcem ludzkiego życia to eutanazja. Przypadki eutanazji zdarzają się w naszym kraju rzadko, jednak w innych częściach świata mają miejsce stosunkowo często. W tym kontekście – o czym z pewnością będzie mówił prof. Zoll – pojawia się kwestia podstawowa dla całej sprawy, a mianowicie – wolna wola chorego. Oto przykład: kiedy byłem młodym człowiekiem i zaczynałem praktykę lekarską, a pracowałem wtedy we Wrocławiu, od czasu do czasu przywożono do szpitala świadków Jehowy. Doskonale wtedy wiedziano, że nie wyrażają oni zgody na przetaczanie krwi. W takich przypadkach mój przełożony mówił tak: „Dobrze chłopcy, poczekamy chwilę, krew odpłynie, pacjent zemdleje, a my zaczniemy wtedy pompować”. Wszyscy postępowaliśmy w ten sposób uważając, że tak należy, ponieważ ratujemy życie. Dziś patrzymy na to zupełnie inaczej. Współczesna medycyna ma wielki szacunek dla woli chorego, który ma prawo decydować o tym, że nie życzy sobie reanimacji, transfuzji krwi, albo jakiegokolwiek innego typu leczenia. Postępowanie w takich przypadkach bardzo się zmieniło w okresie mojej praktyki lekarskiej. Przed laty nie było cienia wątpliwości – należy pompować krew i koniec. Najlepiej, by pacjent jak najszybciej stracił przytomność i mimowolnie poddał się zabiegowi.
Na zakończenie powiem, że czas ludzkiego życia, który upływa między narodzinami i śmiercią, był przez wiele wieków ustabilizowany i nie podlegał znaczącym zmianom. Medycyna robiła wprawdzie postępy, jednak nie były to osiągnięcia o charakterze przełomowym. Kondycja medycyny wygląda dziś zupełnie inaczej. Wszyscy, którzy usiłują przesuwać granice ludzkiego życia, szczególnie zaś lekarze i biolodzy, muszą pamiętać mit o Asklepiosie – greckim bogu medycyny. Asklepios nabrał takiej zręczności w leczeniu chorych, że zaczął zmarłych przywracać do życia. Zeusowi bardzo się to nie spodobało, więc poraził Asklepiosa piorunem. Pierwszy bóg medycyny został spopielony, ponieważ naruszył granicę życia. Czy istnieją zatem nienaruszalne granice życia, których nigdy nie uda się przekroczyć? Sądzę, że tak, choć bardzo trudno jednoznacznie je zdefiniować.
[1] W. Szekspir, Burza, IV, 1, tłum. S. Barańczak.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.