Piotr Mucharski: O co właściwie chciałbyś mnie zapytać? Przecież wiesz wszystko...
Ks. Adam Boniecki: Pracujemy razem kilkanaście lat, a jednak nie wiem wszystkiego o moim następcy... Poczynając od rzeczy najprostszej: kiedy i skąd się tu właściwie wziąłeś?
Piotr Mucharski: Datę łatwo ustalić, bo to był dzień, w którym Lech Wałęsa miał odbyć rozmowę z Alfredem Miodowiczem przed kamerami polskiej telewizji. Przed południem Krzysztof Kozłowski przyjmował mnie do pracy, która odmieniła całe moje życie, a wieczorem po słynnym „Dobry wieczór Państwu” Wałęsy byliśmy już na progu wolnej Polski – szczęścia chodzą parami, jak wiadomo.
To nie było umówione ani z Wałęsą, ani z redakcją?
Z redakcją? Przeciwnie! Ja bynajmniej nie najmowałem się tutaj na etat redaktora. Dzięki przyjacielskiej protekcji Romka Graczyka łapałem Pana Boga za nogi, czyli miałem pracować w korekcie. Wtedy jednak zgodziłbym się nawet na etat pucybuta – byle w „Tygodniku Powszechnym”. Komuna bezwstydnie i jawnie zdychała, a jak ktoś miał dziennikarskie ambicje, to nie mógł marzyć o lepszym wehikule po „jasnej stronie mocy”.
Jawnie zdychała, mówisz?
Tak to pamiętam. Dwa tygodnie po tym, jak mnie przyjęto do pracy, do moich rodziców przyszedł oficer SB i poinformował ich, że syn właśnie przekreślił swoje szanse na jakąkolwiek karierę życiową. Pytał, czy oni zdają sobie sprawę z tego, że tam pracują wrogowie socjalizmu. Taka gadka na przełomie 1988 i 1989 r.! Wyobrażasz sobie absurd tej sytuacji? Moi rodzice pukali się w czoła.
A jak pierwszy raz wszedłeś w te progi, co czułeś?
Trzęsły mi się portki. Przecież to było miejsce niedostępne i nieosiągalne – w wyobrażeniu. W dodatku Krzysztof z tym swoim spopielającym delikwenta spojrzeniem... Na wstępie mi powiedział: „Wie pan, my strasznie niechętnie przyjmujemy na stanowiska korektorów mężczyzn, bo oni mają wielkie ambicje, żeby potem zostać redaktorami”. Odpowiedziałem szybko, że ależ skąd, że takich ambicji absolutnie nie mam. „Do głowy by mi to nie przyszło – mówię – a będę czuć się zaszczycony, mogąc czytać Państwa teksty przed cenzurą”. Nie, nie kłamałem, a jeśli, to i przed nim, i przed sobą jednocześnie.
Dla mnie był to zawsze świat, do którego wejście oznaczało Coś.
Możemy to nazwać snobizmem – nie ma co bać się tego słowa. Przecież wielu z tym się „Tygodnik” kojarzył, że taki niedostępny... Ale ja miałem tu kilku młodych przyjaciół, więc nie uważałem, że to zimna krypta, tylko ciekawe, iskrzące miejsce.
To samo przeżyłem jako młody ksiądz – tak jak tu, nigdzie o Kościele się nie rozmawiało. Za czasów Jerzego Turowicza otwierały się strefy wolności umysłowej. Też miałeś to wrażenie?
Pamiętam, że były to głównie rozmowy polityczne. Bo jakież mogłyby być w tych czasach? Kiedy już zacząłem przychodzić na kolegia redakcyjne, to przecież tam wrzało... Ależ to były zebrania – za każdym razem czułem się wtajemniczany w wielkie sprawy kraju: co w rządzie Mazowieckiego, co u Balcerowicza, a co kombinuje Wałęsa; powstawały wtedy partie, w czym i „Tygodnik” miał swój udział.
A jak Naczelny patrzył na was, młodych?
Widział, że pojawiają się nowe twarze, długo się z nimi oswajał, długo... Gabinet szefa to był jakiś Olimp, nie to, co dzisiaj – do Ciebie każdy może wleźć bez uprzedzenia. No i było absolutnie nie do pomyślenia, że naczelny proponuje gremialne przejście na „ty” gromadzie ludzi w wieku swoich wnucząt – nawet czysto potencjalnych, jak w Twoim przypadku. Nigdy nie żałowałeś tej poufałości?
Przeciwnie: wiele jej zawdzięczam. A to wrzenie polityczne długo trwało?
Trwało, trwało, ale wbrew narzekaniom na ówczesne upolitycznienie „Tygodnika” mam poczucie, że największą traumą była wtedy pustka na łamach. Kilka lat temu wspominaliśmy te czasy razem z ówczesnym sekretarzem redakcji Tomkiem Fiałkowskim. Co tydzień z przerażeniem czekaliśmy na dzień druku (ja jako odpowiedzialny za łamanie, bo w międzyczasie zostałem redaktorem technicznym, on – za zawartość), nie mając pojęcia, czym zapełnić puste kolumny. Młodzi nie czuli się w kompetencjach, by zamawiać teksty, a żyli w innym wymiarze i w poczuciu bezpieczeństwa, że z dziesiątek artykułów najwybitniejszych autorów, które naręczami przynosiła poczta, coś się wybierze. Ale poczta przynosiła mało albo i nic zgoła. Do dzisiaj nie wiem, jakim cudem udawało się co tydzień zapełnić te osiem wielkich kolumn... Okropny to był czas.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.