Piotr Mucharski: O co właściwie chciałbyś mnie zapytać? Przecież wiesz wszystko...
Więc marzy mi się miejsce, które zakłada wymianę myśli i nie czuje się oblężone przez ciemne siły. „Tygodnik” przecież zawsze czerpał siłę z istnienia na granicy różnych światów. I mam silne poczucie, że tego chcą od nas czytelnicy.
Kiedy dopuściliśmy do głosu ludzi z innego obozu, nie łupiąc ich od razu siekierą, to słyszeliśmy zarzut zdrady. Ale czy można ustąpić? Dostajemy lanie za teksty polityczne, kulturalne i kościelne. Są jednak – potwierdzam – na szczęście czytelnicy, którzy z ulgą patrzą na spór, bo są – najzwyczajniej – ciekawi świata za płotem...
Są jednak granice. Wszystkich tu nie wpuścimy.
A gdzieżby... Mnie chodzi tylko o to, żeby żywe myśli wystawiać na próbę, nie dać im skonać od poczucia słuszności...
Te granice zawsze w „Tygodniku” wyznaczał redaktor naczelny. Uderzało mnie, że jego najważniejszym prawem było prawo weta. Czyli wyznaczanie granicy, o której wspomniałeś.
No tak... A potem przez dwa dni nikt z redaktorów nie wchodzi do pokoju naczelnego i robi się bardzo nieprzyjemnie. Trzeba się wtedy pogodnie uśmiechać i udawać, że się tego nie dostrzega. Tu się nie można obrażać...
Choć są też sytuacje, kiedy mam bolesne poczucie, że wchodzimy w stare kapcie, sytuacje i tematy, które pamiętam sprzed kilkudziesięciu lat, i zaczynamy wyważać drzwi już dawno otwarte. Ale się hamuję, bo jeżeli problem tych młodych kolegów tak szalenie ekscytuje, to może jednak z czasem wrota znów się przymknęły.
Dziwisz im się? To już funkcjonuje jak redakcyjna anegdota: zgłaszam temat, a redaktor mi przypomina, że przecież pisaliśmy o tym w 1967 roku!
Nie tyle chodzi o to, że myśmy o tym pisali. Możemy pisać i o takich sprawach, które omawialiśmy rok temu. Ale czasem wydaje mi się, że coś jest tak przepracowane, powszechnie, szeroko i głęboko, że to wcale nie jest ciekawe. Szczęśliwie ku mojemu zdumieniu czasem okazuje się, że warto opowiedzieć o czymś na świeżo. O. Timothy Radcliffe, były generał dominikanów, powiedział kiedyś, że bardzo go denerwują młodzi zakonnicy, ale on musi być po ich stronie, bo do nich należy przyszłość. Bardzo to do mnie trafiło. W sprawach, które nie są fundamentalne, trzeba uważać z własną nieomylnością, bo młodzi lepiej czują puls epoki niż ja.
Wiele się od tej młodej redakcji nauczyłem, a jedną z najwspanialszych chwil tego roku było wspólne przygotowanie kolędy i jej nagranie. Zobaczyłem w studiu ludzi, którzy się dobrze rozumieją, razem się śmieją i cieszą.
Po różnych napięciach wyklarował się zespół, który to pismo świetnie poprowadzi. I który potrafi się cieszyć z faktu, że kolega napisał świetny tekst, jakiego inni by w życiu nie napisali. W „Tygodniku”, do którego przyszedłem kiedyś, to było oczywiste i teraz znów to odnajduję. Choć nie zawsze tak było...
Są też kwestie szalenie ważne, związane z napięciami między „Tygodnikiem” a Kościołem. To sytuacje niezwykle trudne, kilka takich mieliśmy.
Trudne głównie dla Ciebie osobiście.
Tak, ale nie tylko o mnie przecież chodziło. Ja nie miałem nic do stracenia osobiście, jako człowiek. Oczywiście przeżywałem dylematy: z jednej strony etyka zawodowa i uczciwość wobec siebie, z drugiej – oczekiwania instytucji, która jest moim Kościołem. Niełatwo sobie powiedzieć: „jestem mądrzejszy od biskupów, którzy są innego zdania”.
Tego „Tygodnik” nie uniknie. Jeśli ma być katolicki, to napięcie między nim a Kościołem-instytucją będzie organiczne, wmontowane w taki układ. Rola mediów polega na robieniu kłopotów instytucji, która chce mieć spokój. „Na litość Boską, nie piszcie o tym, my to spokojnie załatwimy, a jak się nada rozgłos, to będzie tylko gorzej”. Czasem rzeczywiście tak jest. Ale czasem nie.
Kościół potrafi być bardzo – nie chciałbym powiedzieć: „okrutny”, ale takie słowo mi się nasuwa. Nie bardzo zdaje sobie sprawę, że my nie jesteśmy nastawieni na rozdawanie ślepych ciosów na lewo i prawo.
Mówiliśmy o tym staniu „pomiędzy”. Czytają nas też przecież ludzie, którzy nie są wierzący...
Aczkolwiek mamy obszary wspólnych zainteresowań, które są bardzo ważne, ludzkie. Mnie „Tygodnik” od początku dlatego właśnie zachwycał. To było pismo, które mogłem spokojnie dać do czytania niewierzącym. I nie prowadziło prozelityzmu, tylko mówiło: pomyślmy razem nad tym i owym. Zarozumiale twierdzę, że „Tygodnik” był jedynym takim pismem w czasie PRL i nadal jest jedynym takim pismem. Katolickim, ale pokazującym te przestrzenie, w których spotykają się ludzie przyzwoici, ludzie dobrej woli. To krzyż dla redaktora naczelnego, jeśli nie chce rezygnować z katolickości – ale jeśli zrezygnowałby, stracilibyśmy rację bytu.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.