Ludzie Boga, czyli szaleńcy

Więź 1/2011 Więź 1/2011

Dzieło Beauvois stanowi fabularyzowaną próbę rekonstrukcji wydarzeń poprzedzających uprowadzenie i zamordowanie kilku francuskich trapistów z klasztoru założonego w górach Atlas w algierskim Tibhirine

 

Ksiądz

To wszystko prawda, ja też tę szamotaninę mnichów widzę, ale do końca nie wiem, dlaczego niektórzy zmienili swą decyzję. W sytuacjach ekstremalnych ciśnienie psychiczne jest tak ogromne, że trudno podjąć w pełni wolną decyzję. Najmniej przekonujący jest sam przeor, od początku zdecydowany pozostać. W czasie zakonnych narad uzasadnia swój wybór w sposób nieznośnie kaznodziejski – cytatami biblijnymi. Brzmi to pięknie, ale przecież normalni ludzie, nawet w klasztorze, tak ze sobą nie rozmawiają. Myślę, że to była maska, Christian wcale nie był przekonany, czy zostać. Widać to w najbardziej przejmującej scenie filmu, stylizowanej na ostatnią wieczerzę.

Kamera zbliża się do twarzy trapistów, na których widać tylko ból, nie ma bohaterstwa, chcą żyć, a pryncypialny przeor ma łzy w oczach. Ja wiem, te łzy można też różnie interpretować, ale przecież dlatego, że tak bardzo chcieli żyć i tak bardzo bali się, że to życie stracą, ich śmierć nabiera wymiaru męczeńskiego. Dlatego właśnie, że tej śmierci nie chcieli i nie szukali, choć czuli jej bliskość i ostatecznie byli gotowi ją przyjąć.

Kobieta

Scena, o której wspominasz, robi rzeczywiście piorunujące wrażenie. Jest w niej nie tylko coś z ostatniej wieczerzy, ale i z modlitwy w Ogrójcu. Odbieram ją jednak, Andrzeju, inaczej niż Ty. Na twarzach mnichów widzę radość z wzajemnej obecności – milczą, bo cała scena rozegrana została bez słowa, ale gdyby mówili, być może tę radość wyraziliby słowami Psalmu 133: „Oto jak dobrze i jak miło / gdy bracia mieszkają razem; [...] bo tam udziela / Pan błogosławieństwa / życia na wieki”. W ich wzajemnych gestach dostrzec można czułość. Ta radość wynika zapewne też ze szczególności chwili – ucztują z okazji świąt Zmartwychwstania Pańskiego. Ich łzy są według mnie łzami szczęścia. Ale są też – i tu zgadzam się z Tobą – łzami bólu. Bracia rozumieją, że zostając w Tibhirine, najprawdopodobniej pójdą z Chrystusem Jego drogą krzyżową w sposób najdosłowniejszy z możliwych. Oczywiście, odczuwają lęk, Jezus też go odczuwał. Modlił się przecież: „Ojcze mój, jeśli to możliwe, niech Mnie ominie ten kielich. Wszakże nie jak Ja chcę, ale jak Ty niech się stanie” (Mt 26,39). Także i tę modlitwę odczytuję z twarzy mnichów.

Nie zgadzam się również z Tobą, Andrzeju, w ocenie postawy Christiana. Nie przypominam sobie, żeby uzasadniał swoje stanowisko kaznodziejskimi wywodami. W jednej z pierwszych scen filmu oznajmił autorytatywnie algierskiemu urzędnikowi państwowemu, że mnisi nie zamierzają opuścić Algierii, o co współbracia mieli do niego pretensję. Mam wrażenie, że później przyznał im w duchu rację.

Jego testament duchowy, pisany na przełomie grudnia 1993 r. i stycznia 1994 r. dowodzi, że liczył się ze śmiercią. Nie znaczy to jednak, że tę ewentualność przyjmował z niezmąconym spokojem, co zresztą w filmie pokazano.

Swój testament – ks. Henryk Seweryniak nazwał go niezwykłym testamentem chrześcijańskiej samoświadomości – przekazał Christian krewnym w zamkniętej kopercie, opatrzonej napisem: „Gdy nadejdzie A-Dieu”. Tekst odczytał z nieukrywanym wzruszeniem kard. Jean-Marie Lustiger podczas nabożeństwa żałobnego w paryskiej katedrze Notre Dame[2]. Zaczyna się on tak: „Jeśli zdarzy się pewnego dnia – a może to stać się nawet dzisiaj – że padnę ofiarą terroru, który zdaje się ogarniać wszystkich obcokrajowców żyjących w Algierii, pragnę, aby moja wspólnota, mój Kościół, moja rodzina pamiętały, żeoddaję życie Bogu i temu krajowi. Uwierzcie, że jedyny Mistrz wszelkiego życia nie jest obcy nawet tak brutalnej śmierci. Módlcie się za mnie, niegodnego, tej wielkiej ofiary.[...] Moje życie nie jest bardziej cenne niż jakiekolwiek inne. Ale nie jest też mniej cenne”. A dalej: „Nie potrafię życzyć sobie śmierci”.

Ksiądz

Lektura pierwszych opinii polskich krytyków filmowych pokazuje jednak, że niektórzy z nich nie potrafią zrozumieć decyzji trapistów, nie akceptują „dobrowolnego skazywania się na śmierć”, która na dodatek – ich zdaniem – nic nie dała, nie ma żadnego sensu. Nie zgadzam się z taką interpretacją, ale myślę, że warto się nad nią zastanowić.

Kobieta

To prawda, że ta śmierć nie zatrzymała fali przemocy w Algierii, nie była punktem zwrotnym w tamtejszym konflikcie. Nie ośmieliłabym się jednak powiedzieć, że nie miała żadnego sensu. Obecność mnichów dodawała nękanym przemocą i ogarniętym strachem ludziom odrobinę wytchnienia. Ktoś z mieszkańców wioski powiedział: my jesteśmy jak ptaki, a wy jak gałęzie, na których siedzimy. Mnisi zostali – jak mi się wydaje – również dlatego, że poprzez więzi, jakie nawiązali ze swoimi muzułmańskimi sąsiadami, czuli, że to, co się tam dzieje, jest również ich sprawą. Rzecz dzieje się w Algierii, co w oczywisty sposób nasuwa skojarzenie z jednym z bohaterów Dżumy Camusa, dziennikarzem Rambertem. Kiedy w końcu udało mu się znaleźć sposób, aby opuścić zamknięte miasto – został, pomimo że był tam obcy. Mnisi nie byli obcy, ale mogli wyjechać. Ich muzułmańscy bracia w większości takiej możliwości nie mieli. Pozostanie mnichów w Tibhirine to znak solidarności z cierpiącymi i wyraz braterstwa. „Ludzi Boga” czytać można właśnie jako opowieść o braterstwie. Trapiści zdecydowali się dzielić los swoich muzułmańskich przyjaciół ze wszystkimi tego konsekwencjami. Konkretnie potraktowali wezwanie Chrystusa: „Jedni drugich brzemiona noście”.

Ksiądz

A jednak jeden z krytyków zarzucił reżyserowi, że „zagubił się w poszukiwaniu minimalizmu oddającego stan ducha swoich postaci; w pogoni za artyzmem kadrów zatracił sedno tego, o czym chciał opowiadać. Wykreowana na ekranie wizualna asceza jest tak mocna, że ciężko wyczuć sugerowane, kłębiące się w bohaterach emocje. A co za tym idzie, ich motywacje stają się niewyraźne, płaskie. W starciu z poważnymi dylematami społeczno-polityczno-religijnymi mnisi muszą podjąć szereg decyzji, które w ostatecznym rozrachunku doprowadzają część z nich do śmierci, lecz ciężar ich emocjonalnych rozterek nie jest w żaden sposób ukazany lub uświadomiony na ekranie”.

No i co Ty na to, Kasiu? Bo ja, jeśli chodzi o postać Christophe’a, zgodziłbym się z opinią krytyka, że jego przemiana jest nieprzekonująca, ale dzięki odtwórcy tej roli przywiązujemy się do tego zakonnika. Ja na pewno – jest to dla mnie najbardziej zjawiskowa i najbardziej krwista postać filmu. Właśnie Christophe z jednej strony, a przeor z drugiej, stanowią kontrapunkty dramatu. Zgadzam się, że film jest bardzo wystudiowany plastycznie. Dla mnie to jego wielka zaleta, taki sposób fotografowania świata wprost uwielbiam.

 


[2] Ks. Henryk Seweryniak, Ekumenizm męczenników, WIĘŹ 2001 nr 2.

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...