90 proc. rodziców dzieci z rocznika 2005 zagłosowało nogami, nie posyłając swoich pociech do szkół. Resort edukacji nie zamierza jednak porzucać planów reformy oświatowej. Dlaczego? Bo tak.
Sen z powiek rodzicom spędza zwłaszcza wizja zderzenia ich dzieci z dużo starszymi rocznikami uczniów. W wyobraźni pojawiają się obrazy szkolnej ubikacji, w której maluchy natykają się na „zajęcia” w cichym kąciku palenia albo są świadkami „docierania kujona” pod jedną z dwóch czynnych jeszcze umywalek. I trudno uważać te wizje za wielce przesadzone, skoro ustawa o reformie „nie wyznacza żadnych standardów, jakie musi spełnić szkoła, aby przyjąć sześciolatki w 1 klasie. Według zasady, że jakoś to będzie” – o czym przypominają na swojej stronie internetowej członkowie rodzicielskiej inicjatywy „Ratuj maluchy”, sprzeciwiającej się zdecydowanie nowym rozwiązaniom edukacyjnym.
W zapewnienia ministerstwa o tym, że wszystko jest pod kontrolą, nie wierzy już nikt. Jak zwykle bowiem zabrakło odpowiednich narzędzi: nie ma przeszkolonej kadry, odpowiednich pomieszczeń, szczegółowych wytycznych programowych oraz dostatecznej informacji publicznej na temat nowego systemu edukacji. A co w takim razie jest? Ja jestem – mogłaby śmiało odpowiedzieć minister Hall.
Rodzicu, doinformuj się
Twórcy reformy oświatowej z sobie tylko wiadomych powodów założyli, że postawieni przed faktem dokonanym rodzice ugną się i poślą swoje dzieci rok wcześniej do szkół. Tymczasem przytłaczająca większość zdroworozsądkowo myślących opiekunów stwierdziła, że ekspediowanie sześciolatków do wielkich, zupełnie nieprzystosowanych do tego celu kombinatów byłoby ciężkim zaniedbaniem wobec własnych dzieci. I zadecydowała o pozostawieniu ich w przedszkolach. Z danych samego Ministerstwa Edukacji Narodowej wynika, że uczyniło tak prawie 90 (!!!) proc. rodziców dzieci z rocznika 2005. Statystyki te znajdują także potwierdzenie w badaniach opinii publicznej, wykazujących niezmienne bardzo wysoki odsetek negatywny głosów na temat reformy minister Hall.
Do tego dochodzi także miażdżąca opinia pedagogów i psychologów z zewnątrz – czyli tych, którzy nie są związani stosunkami zawodowymi czy koleżeńskimi z sektorem oświaty – a nawet niektórych, co bardziej odważnych nauczycieli i dyrektorów szkół, uważających, że sześciolatki nie są przystosowane do edukacji szkolnej na poziomie podstawowym. Ich zdaniem nowe założenia programowe nie biorą zupełnie pod uwagę zarówno tempa rozwoju emocjonalnego, jak i potrzeb emocjonalnych najmłodszych dzieci.
MEN nie ma jednak zamiaru przejmować się krytycznymi uwagami ani faktem, że 90. proc. zainteresowanych wzgardziło „dobrodziejstwami” nowego systemu edukacji. Żadnej elastyczności, żadnego planu „B”, żadnych modyfikacji czy symbolicznej choćby próby uszanowania woli rodziców. Miast tego jest tylko aroganckie przekonanie o własnej nieomylności. W końcu przecież, jak mówi minister Katarzyna Hall, rodzice „nie wiedzą wszystkiego o całej reformie” i są „niedoinformowani”.
Jakie to wszystko proste, prawda?
Efekt motyla
Pal zresztą sześć naszą rodzicielską dumę. Ośli upór urzędników MEN spowoduje jednak bardzo poważne konsekwencje dla samych dzieci. Otóż w przyszłym roku do szkół pójdą w tym samym czasie niemal dwa pełne roczniki dzieci: siedmiolatki z rocznika 2005, których rodzice nie skorzystali z propozycji wcześniejszego posłania ich do szkół oraz – już obowiązkowo - sześciolatki z rocznika 2006. Razem ok. 0,7 mln. dzieci. Takiej kumulacji nie było w naszych szkołach już od dawna. Tym sposobem przyszłym pierwszoklasistom zostanie prawdopodobnie zafundowany dawny peerelowski koszmar pod nazwą „nauka dwuzmianowa”. Kumulacja dwóch rocznikówsprawi także, że w jednej klasie będą się uczyły wspólnie dzieci sześcio- i siedmioletnie. Specjaliści łapią się za głowę, słysząc o tym pomyśle. „Poradzi sobie” – to najbardziej rozpowszechnione słowa, którymi zachęcano rodziców (…) do przyspieszenia obowiązku szkolnego. Niestety, nader często ta optymistyczna prognoza sprawdzała się w sensie dosłownym. Zamiast radości poznawania i osiągania sukcesów fundowano dziecku mozolny trud nadążania za starszymi nieraz o cały rok kolegami. Uczeń, który w swoim roczniku byłby wybitny, przyspieszony o rok pozostawał przeciętny, z poczuciem, że nauka jest smutnym i przykrym obowiązkiem” –pisze na stronie internetowej ratujmaluchy.plw „Liście do rodzica” Jarosław Pytlak,dyrektor SP nr 24 S.T.O. w Warszawie.
Na tym jednak nie koniec uczniowskiego koszmaru. Podwójny rocznik 2005-2006 będzie przecież także pokonywał wspólnie kolejne szczeble edukacji. To zaś oznacza, że dwa razy więcej osób będzie ubiegało się w tym samym czasie o przyjęcie do gimnazjów, liceów, na studia, a potem także wchodziło jako absolwenci na rynek pracy.
Czy takie rozwiązanie ma cokolwiek wspólnego z promowaną oficjalnie przez MEN „szkołą równych szans”?!
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.