90 proc. rodziców dzieci z rocznika 2005 zagłosowało nogami, nie posyłając swoich pociech do szkół. Resort edukacji nie zamierza jednak porzucać planów reformy oświatowej. Dlaczego? Bo tak.
Nie będę udawał, że zamierzam napisać tzw. obiektywny tekst na temat ministerialnego programu „sześciolatki do szkół”. Wręcz przeciwnie, z pełną premedytacją chcę zaprezentować jedynie moje subiektywne zdanie w tej sprawie. Będzie to zdanie rodzica, którego dziecko zostało wyznaczone do roli królika doświadczalnego za sprawą jednej decyzji nieomylnej i wszechwiedzącej „komisarz” Katarzyny Hall. Na pewno nie będę więc wydzwaniał do Ministerstwa Edukacji, pytał o opinie tamtejszych pedagogów zza biurka, zbierał argumenty za i przeciw albo szukał dziennikarskiego „sedna rzeczy”. Bo mam już naprawdę serdecznie dość wszystkich tych gładkich komunałów ministerialnych politruków i ich pobożno-życzeniowego myślenia, które ma się nijak do rzeczywistości. Cóż mi zresztą po tych frazesach, skoro w głowie kołacze tylko jedna myśl: nic nie zmieni już faktu, że mojemu dziecku - i nie tylko jemu - wyrządzono straszną, trudną do naprawienia krzywdę.
Pudrowanie brodatego
Na początek garść faktów. Ministerstwo Edukacji Narodowej uparło się i w 2009 r. przeciągnęło przez parlament ryzykowną i bardzo wątpliwą ustawę o obniżeniu wieku szkolnego. Po odrzuceniu prezydenckiego weta wspaniałomyślnie zgodzono się jedynie na niewielkie, acz nieobojętne w skutkach (o czym szerzej za chwilę) odstępstwo od reguły: wprowadzono mianowicie trzyletni „okres przejściowy” na dostosowane dzieci i rodziców do nowych szkolnych porządków. Przez ten czas rodzice sześciolatków mają możliwość zadecydowania, czy chcą posłać dzieci do szkoły już teraz, czy też pozostawić je jeszcze na rok w przedszkolu. Natomiast od 2012 r. wszystkie sześciolatki obowiązkowo będą musiały już iść do pierwszej klasy.
Równocześnie z edukacyjnej mapy naszego kraju znikną zerówki, które stanowiły dotychczasowe naturalny pomost między beztroską przedszkolnych zabaw a wymogami stawianymi przez szkołę podstawową. Od września przyszłego roku dzieci po zakończeniu edukacji przedszkolnej pójdą od razu do pierwszej klasy. Z tego też m.in. powodu pięciolatki zostaną objęte obowiązkową edukacją przedszkolną.
Przedstawiciele MEN tłumaczą, że obniżenie wieku szkolnego zaowocuje szybszym i precyzyjniejszym „wyłapywaniem talentów”. Złośliwi uważają jednak, że za reformą stoją przede wszystkim względy finansowe – skoro bowiem sześciolatki zostaną wypchnięte do szkół, nie będzie się trzeba martwić o to, w jaki sposób znaleźć wolne miejsca dla 3-4-latków w zmniejszającej się z roku na rok liczbie publicznych placówek przedszkolnych.
Zwolennicy nowej ustawy przekonują także, że już wcześniej sześciolatki miały przecież możliwość wcześniejszego pójścia do szkoły. Tak, to prawda, tyle że zanim taki sześciolatek zasiadł w szkolnej ławce, musiał być poddany szczegółowej diagnozie w poradni psychologiczno-pedagogicznej. Teraz zaś nastąpi masówka i urawniłowka, bo wszystkie dzieci - zarówno te zdolniejsze, jak i te, które wejdą w wiek szkolny z mniejszymi czy większymi kłopotami – wrzucone zostaną do jednego wora. Ne przewidziano przy tym żadnych badań czy konsultacji psychologicznych, które sprawdziłyby faktyczne predyspozycje i poziom przygotowania sześciolatka do rozpoczęcia szkolnej edukacji.
Uzasadnioną frustrację rodziców pogłębia również fakt, że reforma została wprowadzona bez niezbędnych konsultacji społecznych i w całkowitym oderwaniu od realiów obecnej infrastruktury polskiego szkolnictwa. Negatywne opinie rodziców i większości pedagogów zostały najzwyczajniej w świecie zignorowane.
Maluch w kąciku palenia
Jeśli chce się wprowadzać reformy społeczne – zwłaszcza takie, które ocierają się o paskudnie kojarzące się z minionym systemem hasło „inżynieria społeczna”- należy dysponować co najmniej dwoma rzeczami: pieniędzmi i odrobioną wyobraźni. Twórcom reformy oświatowej zabrakło zarówno jednego, jak i drugiego.
Rząd obiecywał wsparcie reformy i przekazanie kilkuset milionów złotych na dostosowanie placówek oświatowych do przyjęcia sześciolatków w swoje mury. Miały być specjalne kolorowe sale z miejscami do zabawy, matami edukacyjnymi, osobnymi toaletami i wydzielonymi bezpiecznymi strefami dla maluchów. Z owych pięknych obietnic ostało się ledwie 40 mln złotych. Akurat tyle, żeby „machnąć” klasy farbą i kupić parę kilometrów sznurka, odgradzając nim sześciolatki od reszty szkolnej braci. Na nic więcej już pewnie nie wystarczy pieniędzy. Dzieci pójdą więc albo do starych, pamiętających nierzadko czasy ułanów pod okienkiem, szkół wiejskich, albo do gierkowskich betonowych tysiąclatek – podobnych do siebie jak dwie kropla wody, niefunkcjonalnych, monstrualnych molochów osiedlowych. Nowych, przyjaznych dzieciom szkół jest bowiem nadal jak na lekarstwo.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.