Tochman dostał od misjonarzy niekonkretne informacje i napisał o nich rozdział książki. Ja dostałam bardzo konkretne. I wtedy przestałam zadawać pytania.
Każdy reporter powie, że pracuje tak samo.
Ale w etnologii ja wyłącznie odtwarzam teren. Nie wymyślam własnej narracji, tylko staram się odtworzyć narrację świadków. I ciągle zwracam uwagę na to, czy nie zawłaszczam sobie ich pojęć, nie panoszę się w tekście ze swoim „ja”, nie używam wyrazów klasyfikujących, generalizujących. Wciąż się zastanawiam: a może trzeba użyć innego słowa?
Współcześni etnolodzy piszą też o tym, jak się czuli w terenie. Mają okazję pokazać swój stan emocjonalny. To ważne, aby czytelnik wiedział, że miałeś na miejscu jakiś problem, że wcale nie było tak różowo. Przedstawia się szerszy kontekst.
Jak odczytujesz warstwę emocjonalną książki Tochmana?
„Czy masz chorobę lokomocyjną?” – to było pierwsze pytanie, które zadałam Wojtkowi. Bo w książce dużo pisze o tym, że mu się źle podróżowało po Rwandzie: drogi były wąskie, a powietrze duszne. I że zawsze obok, blisko, było jakieś ciało, inny człowiek. „Bliskość ofiar i katów to bliskość śmierci” – zanotował. Reportażysta ma do tego prawo. Problem zaczyna się wtedy, gdy tak bardzo przez własny pryzmat tworzy rzeczywistość. Czytając książkę, czułam, że Rwanda jest pełna rozpaczy, rozedrgana. No i że Wojtek źle się tam czuł. A Rwanda wcale nie jest straszna. To piękny kraj.
Ciągle byłam tam przez wszystkich dotykana. Nie miałam z tym problemu, to nie było wykorzystywanie. Nie tylko Tutsi, ale i Hutu są dosyć duzi. Na mnie mówili: akazungu, „małe białe”. Czasem myśleli, że jestem dzieckiem, i brali na kolana. To było zniewalające. I wzruszało.
Możesz różnie interpretować dotyk i w ogóle wszystkie wydarzenia – problem zaczyna się wtedy, gdy masz je opisać. Jakiej narracji użyjesz? Nie twierdzę, że istnieje przewaga etnologii nad reportażem, ale wiem, że myślenie o etyce swojego zawodu jest w obu przypadkach bardzo ważne. Wiem, że my, etnolodzy, bardzo się pilnujemy, i zastanawiam się, czy reportażyści też – jak myślisz?
Na pewno zasady gatunku pozwalają im na znacznie większą swobodę.
A u nas wręcz przeciwnie: ograniczają. No, ale nasze teksty nie są ciekawe. Ich się nie wydaje, nie czyta. To cena, jaką płacimy.
Myślę, że reporter powinien być świadomy własnych ograniczeń i lęków. Teren obnaży wszystko. Gdy zaczęłam zajmować się Zagładą, uznałam, że powinnam pojechać na ekshumację. Zaczęłam pracować przy lokalizacji grobów żołnierzy niemieckich w Polsce. Pewnego dnia, do dziś nie wiem dlaczego, ukradłam podczas ekshumacji złoty ząb. Później wrzuciłam go z powrotem do grobu. Wiesz, co czułam, gdy przez kilka dni miałam przy sobie ten ząb? Że panuję nad tym terenem, a nie teren nade mną. Nie wstydzę się o tym mówić, napisałam o tym tekst do książki o etyce badań. Nauka też bywa przewrotna.
Kiedy czytam książkę Wojtka, mam wrażenie, że groza bijąca z tekstu może być także – prócz tego, że jest świetnym zabiegiem literackim, trafnie i przejmująco oddającym atmosferę 1994 r. – konsekwencją zmęczenia i lęku samego reportera.
A tak naprawdę Rwanda żyje teraz pełnią życia. Dzwoni do mnie stamtąd znajoma i pyta, jak nastroić wiolonczelę. Bo zgubiła mostek, a nowego nie może kupić. Telefonują ludzie z prośbą, czy nie zrobiłabym im transkrypcji utworów tradycyjnych, które właśnie nagrali w buszu na komórce – trwa program rekonstruowania muzyki tradycyjnej, bo podczas ludobójstwa zabito większość muzyków. A tak się składa, że poza traumą, mają też kulturę tradycyjną. Chcą żyć normalnie.
Byłaś na Gikondo, gdy ukazała się książka. Jak zareagowali na nią misjonarze?
O samej książce mówiono niewiele, ale w pewnym momencie zaczęto mówić o Wojtku. Znów się pojawił w życiu misji, ale nie bezpośrednio. Mówiono np., że zostawił na Gikondo swoje rzeczy. Pytano: przyjedzie, by je zabrać, czy już nie? Pallotyni do ostatniej chwili mieli nadzieję, że ta książka jednak się nie ukaże. Może damy ci do niego numer – mówili mi – zadzwonisz, jak wrócisz do Polski?
Pierwszą reakcją było milczenie, odmowa przyjęcia treści. Nikt nie chciał czytać książki-zwierciadła, w którym po przejrzeniu się, widziałeś kogoś bardzo złego.
A potem zaczęły się dziać dziwne rzeczy, np. awantury wśród misjonarzy. Jeden z braci utopił się w jeziorze. Pogrzeb, na który wszyscy zjechali, wypadł zaraz po premierze książki. Pamiętam, że była bardzo gęsta atmosfera. Pamiętam załamanie nerwowe jednego z misjonarzy. Wojtek pewnie nawet nie przypuszcza, jakie zamieszanie wywołał na Gikondo.
Odnoszę wrażenie, że kluczem do prawidłowego odczytania tej książki jest fakt, że misjonarze odmówili autorowi rozmowy i może go tym w jakimś stopniu urazili.
Też tak czuję, w końcu nie dopuszczono go do tajemnicy. Ale wiesz, tam jest chyba inna tajemnica niż ludobójstwo z 1994 r. Dla misjonarzy jest jeszcze tajemnica wiary. Wojtek powiedział: „Misjonarze wrócili do Rwandy, kiedy maczety były jeszcze ciepłe. Mieli wysoko podniesione głowy”. Zapomniał jednak dodać, że gdy wrócili, sytuacja w kraju była wciąż niestabilna i w następnych latach, ponownie, stali się uczestnikami i świadkami traumatycznych wydarzeń.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.