Tochman dostał od misjonarzy niekonkretne informacje i napisał o nich rozdział książki. Ja dostałam bardzo konkretne. I wtedy przestałam zadawać pytania.
Kiedy na Gikondo w Rwandzie dochodziło do aktów ludobójstwa, pallotyni z tamtejszej misji się modlili. Jakby chodziło im tylko o to, by masakra nie odbywała się w świątyni, jakby ich jedyną troską było wyniesienie z kaplicy Najświętszego Sakramentu – takie wrażenie można odnieść po lekturze książki Wojciecha Tochmana pt. „Dzisiaj narysujemy śmierć”. W rozmowie z ks. Adamem Bonieckim („TP” nr 21/2011) Tochman powtarzał za psychologiem Philipem Zimbardo: bierne przyglądanie się złu jest również złem. „Najgorsze, co można zrobić potem, to odmawiać rozmowy o tym, co się wydarzyło” – zarzucał pallotynom i Kościołowi w Rwandzie.
Co się może kryć za ludzkim milczeniem, za odmową obrony ofiar, wreszcie – rozmowy o tym? Co się wydarza w człowieku, gdy jego ciało buntuje się przeciw wszystkiemu w chwili śmiertelnego strachu, desperacko lgnąc do życia? Czy skarga reportażysty na zachowanie ludzi Kościoła jest uzasadniona – pytamy psychotraumatolożkę i etnolożkę, która poznała misję pallotynów, gdy pracowała w Rwandzie z ocalałymi z ludobójstwa.
Pół roku temu Halina Bortnowska zauważała w „Tygodniku”, że Tochman „zawsze pisał teksty, które prowadziły w trudne miejsca” (nr 51/2010). Gikondo było jednym z nich. Ale okazuje się, że istota wątpliwości związanych z opowieścią Wojciecha Tochmana nie dotyczy tylko ludzkiego prawa do strachu, lecz przede wszystkim samej narracji o ludobójstwie i ograniczeń, którym podlegają – lub podlegać powinni – zarówno reportażyści, jak i naukowcy.
Marcin Żyła: Powiedziałaś mi przed rozmową, że to etyka badacza nie pozwala Ci dłużej milczeć o książce „Dzisiaj narysujemy śmierć” Wojciecha Tochmana i zachowaniu polskich misjonarzy w czasie ludobójstwa w Rwandzie. Dlaczego właśnie etyka?
Małgorzata Wosińska: Jestem etnologiem. Moja dyscyplina uznaje istnienie dwóch rodzajów wiedzy: akademickiej oraz lokalnej, opartej na tym, co mówią ludzie. Zawód zmusza mnie do konfrontacji teorii z pamięcią. Tak się złożyło, że pracowałam z niektórymi opisanymi w książce pallotynami, z ich pamięcią.
Jakiś czas temu do Instytutu Chorób Tropikalnych w Poznaniu zaczęli się zgłaszać misjonarze wracający z Afryki, twierdząc, że są chorzy na malarię. Nie byli. Potem mówili, że mają pasożyty. Tego badania również nie wykazały. Ale spadała im waga, cierpieli na bezsenność, czuli niepokój. Nie znano przyczyny, a gdy okazało się, że jadę do Rwandy pracować jako etnolog i psychotraumatolog z ocalałymi z ludobójstwa, poproszono mnie, abym zwróciła uwagę, czy na misji w Gikondo nie dzieje się coś niepokojącego.
Na miejscu okazało się, że niepokojące jest wszystko. Objawy manii prześladowczej, natrętne przekonanie misjonarzy, że wkrótce zacznie się kolejna wojna, koszmary nocne. Mieszkałam u pallotynów, ale pracowałam w centrum Kigali i na południu kraju. Szybko przekonałam się, że Rwanda jest stosunkowo bezpieczna. To za ogrodzeniem misji wciąż panowały wojna i lęk: przed podsłuchami, telefonami, e-mailami. Wówczas zrozumiałam, że mam do czynienia z ocalałymi z ludobójstwa, którzy przez 16 lat nie otrzymali żadnej pomocy. I zaczęłam ich słuchać jeszcze uważniej.
Myślę, że Wojtek Tochman też to musiał widzieć – tego nie dało się nie zauważyć. Może nie podszedł do nich wystarczająco blisko? Zatrzymał się w którymś momencie, wystraszył? Dziwię się, że reporter zajmujący się traumą nie zobaczył traumy na Gikondo.
W rozmowie z ks. Adamem Bonieckim mówił o zachowaniu pallotynów w czasie ludobójstwa, że bierne przyglądanie się złu jest także złem. Ty się nie zastanawiasz, co profesor Zimbardo miałby do powiedzenia o tym wszystkim?
Oczywiście, myślę o tym. Ale problem, który Wojtek rozstrzygnął tak definitywnie, mówiąc, że „duszpasterze zostawili swoje owce w największej potrzebie”, wiąże się z tym, co cielesne i behawioralne. Może trochę jestem relatywistką, ale moim zadaniem jest słuchanie – nie tylko głosów, ale również ciał.
To nie tak, że misjonarze uciekli czwartego dnia ludobójstwa. Oni chcieli uciec już pierwszego dnia. Taka była potrzeba człowieka: wiać od razu. Tylko że płot był za wysoki, a po drugiej stronie stało wojsko.
To nie tak, że w pewnym momencie przestali grzebać ciała, bo już dalej nie mogli. Czasem nie mogli pochować ani jednego trupa, bo zbyt trzęsły im się nogi. Mówili potem, że człowiek w takiej sytuacji nic nie może zrobić. Jest nikim, niczym. Że nie czuje ciała. I że ludzie różnią się między sobą zachowaniem: gdy jeden staje ze świętą figurką, aby bronić wiernych, drugi chowa się pod łóżkiem. Myślę, że ma to związek nie tylko z moralnością, ale również z ciałem. Masz biegunkę, nie możesz wstać, wymiotujesz.
Oczywiście, nie da się nie oceniać postępowania drugiego człowieka. Ja też to robię. Ale rolą etnologa jest przede wszystkim ustalenie, z jakim problemem zmagają się ludzie na danym terenie, co ich trapi i fascynuje, co oni myślą, a nie tylko – co ja o nich myślę. Nieważne, czy świadek jest dla mnie miły, nieważne, ile mi mówi. Brak informacji to też informacja: o tym, że dalej jest niepamięć, a za nią – jakaś blokada. Gdy zaczynam pracę w terenie, nie mam gotowych tez.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.