Czcigodny dzień rozkoszy

Tygodnik Powszechny Tygodnik Powszechny
28/2011

Chowam w najciemniejszym miejscu kalendarz i terminarz. Rezygnuję z planowania, z realizacji mojej woli, nawet z wypełniania obowiązku odpoczywania. Chcę pamiętać, że wakacje są radykalnie inne od dni powszednich – że są rozkoszą samą w sobie.

 

Zdziwiłem się, czytając, że wakacyjne wyjazdy są jedną z najbardziej stresujących rzeczywistości. Konieczność przygotowań, zmiany trybu życia, miejsca zamieszkania, niepewność co do nowego otoczenia – sprawiają, że urlop dla wielu staje się trudnym przeżyciem. Jakoś nie potrafiłem się w takiej wizji odnaleźć. Muszę jednak przyznać, że wtedy nie miałem stuprocentowych wakacji. W czasach studenckich wakacje były dla mnie zawsze bezrefleksyjną frajdą i wolnością od nauki. Gdy zacząłem pracę duszpasterską, w młodzieńczej gorliwości nie pozwalałem sobie na odpoczynek, a czas niezagospodarowany uważałem za marnotrawstwo. Urlop poświęcałem na wyjazdy duszpasterskie, a więc robiłem mniej więcej to, co na co dzień, tylko w trochę innym kontekście.

Mądrzy ludzie mówili mi jednak, że jeśli tak będę dalej postępować, długo nie pociągnę i szybko się wypalę. Pod wpływem słów Ewangelii, w której Jezus mówi do utrudzonych pracą apostolską uczniów: „»Pójdźcie wy sami osobno na pustkowie i wypocznijcie nieco«. Tak wielu bowiem przychodziło i odchodziło, że nawet na posiłek nie mieli czasu” (Mk 6, 31), zacząłem wyjeżdżać na pustelnię, czyli w miejsce odcięte od ludzi, telefonów, faksów, gazet i radia. Spędzałem tam czas na modlitwie i czytaniu świętych tekstów. Rychło się jednak przekonałem, że pustynia jest wysiłkiem duchowym, angażującym mnie wewnętrznie w sposób nieporównywalnie większy niż codzienność. Trudno było zatem ten czas uznać za wypoczynek, choć na pewno był oderwaniem od codziennego zabiegania.

Wakacje jako zadanie

Problem wakacji i spędzania wolnego czasu zaczął się dla mnie, gdy zaproszony przez rodziców zacząłem wyjeżdżać na wakacje z nimi. Tak jak wielu naszych rodaków, rodzice wykupywali w biurze turystycznym wczasy na jakimś śródziemnomorskim wybrzeżu lub wyspie, gdzie spędzaliśmy tydzień lub dwa. Doświadczyłem wtedy, że nie jest łatwo tak przeżyć wyjazd, by wracać wypoczętym i z nowym zapałem do pracy. Po pierwszym wyjeździe miałem poczucie niedosytu.

Skoro miałem wakacje, skoro nie ciążyły na mnie obowiązki i terminy, miałem nadzieję bez kłopotu nadgonić wszystko, czego nie zdążyłem zrealizować w codzienności. Taszczyłem torbę wypchaną książkami, sprzętem sportowym, listami, na które miałem odpisać... A ponieważ przy okazji chciałem jeszcze pozwiedzać, popływać, poleniuchować, to wracałem do kraju w poczuciu, że się nie wyrobiłem, z lekką frustracją spowodowaną niespełnieniem wakacyjnych oczekiwań.

Szansą na przezwyciężenie stylu wakacji jako nadrabiania zaległości, był dla mnie wyjazd do Nowego Jorku. Po okresie szczególnie intensywnej, kilkuletniej pracy i zamknięciu dwóch dużych dzieł, pojechałem pomieszkać w tym zadziwiającym mieście. Było to spełnienie moich marzeń. Zaopatrzyłem się w przewodniki i stworzyłem listę miejsc, które chcę odwiedzić. Mniej więcej w połowie pobytu wpadłem w przerażenie, bowiem uświadomiłem sobie, że zobaczyłem dopiero jedną czwartą tego, co zaplanowałem. Stało się dla mnie jasne, że nie zdążę, co było tym smutniejsze, iż nie spodziewałem się, by dane mi było ponownie odwiedzić Nowy Jork. Musiałem włożyć dużo wysiłku, by się wyluzować, odpuścić i stwierdzić, że jestem na wakacjach i niczego nie muszę.

Święte leniuchowanie

Kolejne wyjazdy wakacyjne w różne miejsca były poszukiwaniem stylu spędzania wolnego czasu. Szukałem odpowiedzi na pytanie, jak wypocząć, jak spędzić czas wolny od pracy, jak najlepiej zgromadzić siły na codzienne zmagania. Olśnienie przyszło podczas pielgrzymki do Ziemi Świętej, a konkretnie nad Morzem Martwym.

Paliło słońce, temperatura przekraczała 40 stopni Celsjusza. Po kąpieli pozostał mi w ustach smak soli. Marzyłem o zimnej coca-coli. Podreptałem zatem na bosaka do oddalonego o kilkaset metrów baru. W połowie drogi uświadomiłem sobie, że rozpalona ziemia parzy mnie w stopy. Przypomniał mi się natychmiast Mojżesz, który stojąc wobec Krzaku gorejącego, usłyszał słowa: „Zdejmij sandały z nóg, gdyż miejsce, na którym stoisz, jest ziemią świętą” (Wj 3, 5).

Wcześniej niejednokrotnie opowiadałem w kazaniach czy konferencjach rekolekcyjnych, że zdjęcie sandałów oznacza nie tylko uszanowanie Świętości, ale sprawia, że bosonogi starannie stawia kroki, dbając, by nie urazić stopy o ostry kamień. Nie ma w nim postawy żołdaka, który tratuje glebę podkutymi buciorami, ani tępoty kogoś, kto wchodzi z butami w cudze życie. Zwiększa się za to jego wrażliwość na drogę, którą wybiera. Doświadczenie z Pustyni Judzkiej uświadomiło mi, że świętość oznacza również absolutną inność, że poruszanie się w jej przestrzeni przekracza ludzkie możliwości, podobnie jak niemożliwe było chodzenie na boso po gorących kamieniach.

 

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...