O smutnym losie cichych bohaterów, nieustannym zapotrzebowaniu na poezję patriotyczną, prawdę słowa i treści „bogoojczyźniane” z Katarzyną Łaniewską rozmawia Wiesława Lewandowska
WIESŁAWA LEWANDOWSKA: – Był taki czas, gdy aktorzy zamienili występy w telewizji na występy w kościołach, aby dać wyraz niezadowolenia z tego, co się w Polsce dzieje. Z pomocą całych zastępów ludzi dobrej woli – w tym przede wszystkim wielu księży – w dużych i małych miastach, w wiejskich kościołach, salach parafialnych i prywatnych domach odbywały się występy stołecznych artystów. Mija 30 lat, już tylko nieliczni artyści koncertują w kościołach, zapomnieliśmy też o tych cichych bohaterach tamtych lat, którzy narażając się na prześladowanie, organizowali patriotyczne koncerty. Zastanawia się Pani czasem, co się z nimi stało?
KATARZYNA ŁANIEWSKA: – Często o nich myślę, a z niektórymi wciąż się kontaktuję. Może nawet częściej niż z kolegami aktorami... Aktorzy wówczas bojkotujący oficjalne środki masowego przekazu – czyli telewizję, radio, film – dzisiaj raczej niechętnie przyłączają się do tego rodzaju akcji protestacyjnych, choć czasem istniałaby taka potrzeba.
– Jak to się stało, że zaczęła Pani występować w kościołach?
– Głównym powodem i sprawcą tego był ks. Jerzy Popiełuszko, który zaprosił aktorów do udziału w Mszach św. za Ojczyznę. Po raz pierwszy wystąpiłam więc w kościele na warszawskim Żoliborzu. Pamiętam, że my, aktorzy, uznaliśmy ten fakt za wywyższenie i niezwykłe dowartościowanie; poczuliśmy, że skończył się czas lekceważenia zawodu aktora. Naprawdę – mówię to dziś z pełnym przekonaniem – tamto zaproszenie ks. Jerzego niezwykle nas nobilitowało, dawało poczucie wielkiego sensu i pełni zawodowej misji.
– Nie skończyło się wówczas tylko na Mszach św. za Ojczyznę w Warszawie, lecz powstało coś w rodzaju aktorskiego pospolitego ruszenia, które świadczyło pracę u podstaw...
– Właśnie pod wpływem Mszy św. za Ojczyznę wydawało się to naturalną koleją rzeczy. Zaczęły się tworzyć grupy artystyczne jeżdżące po całej Polsce. Łącznikiem była dobrze znająca środowisko aktorskie Roma Szczepkowska, córka Jana Parandowskiego, żona Andrzeja, znakomitego aktora, prezesa zdelegalizowanego przez władze Związku Artystów Scen Polskich. Niezwykłą dla nas wszystkich nowością było to, że mogliśmy stanąć przy ołtarzu razem z księżmi, że czytaliśmy lekcje i modlitwę powszechną, że recytowaliśmy poezję...
– Specjalnie wybraną i specjalnie przygotowaną?
– Oczywiście. Czasami spotykaliśmy się z ks. Jerzym w Domu Aktora w Skolimowie, aby porozmawiać o odpowiednim doborze poezji do planowanej homilii. A była to bardzo różna poezja, przede wszystkim romantyczna, która zawsze okazuje się aktualna na różnych zakrętach naszej historii. Dużo było Słowackiego, Mickiewicza, ale był też Wyspiański i poezja współczesna, np. Ernesta Brylla, Joanny Kulmowej, także ta pisana na specjalne zamówienie. Występująca wtedy jako Teresa Boguszewska, a naprawdę – o czym dowiedzieliśmy się dopiero po 4 czerwca 1989 r. – Hania Królak, która do dziś wydała już kilkanaście tomików wierszy, pisała wtedy wiersze specjalnie „do koszyka” ks. Jerzego – dosłownie były wrzucane na karteczkach do koszyka! – opisujące polską rzeczywistość i aktualne ważne sprawy. Były to więc wiersze o „Solidarności”, o Sierpniu...
– W tamtych czasach właśnie ci występujący w kościołach aktorzy stanowili grupę szczególnego ryzyka, gdyż istotą ich działania było używanie własnego nazwiska, dawanie twarzy. Nigdy się Pani nie bała?
– „Dawaliśmy głos” – tak to ironicznie nazywali ubecy... Wiedziałam, co robię, a „przygody”, oczywiście, były. Już po jednej z pierwszych Mszy św. za Ojczyznę – w której uczestniczyli także Kazimierz Kaczor, Piotrek Szczepanik i Bronek Pawlik – mnie i Kaczorowi ubecja zniszczyła samochody...
– Co miało zastraszyć, a nie zastraszyło, bo akcja „dawania głosu” jeszcze bardziej się rozszerzała?
– Tak, i tym bardziej wydawała się potrzebna. Gdy do Hanki Skarżanki, znakomitej aktorki, zaczęli zgłaszać się ludzie spoza Warszawy z prośbą o podobne występy, ruszyliśmy ochoczo w Polskę. Zazwyczaj pociągami, bo wtedy trudno było o benzynę, a jeśli już udało się ją zdobyć, to ubecy gdzieś na krańcu Polski przecinali nam opony. Oczywiście, ci, którzy nas zapraszali, zawsze cudem zdobywali nowe opony – oni nigdy nie zostawili nas samych!
– Czy była jakaś specjalna metoda tworzenia tych niezwykłych „trup teatralnych”?
– To były czasy spontanicznego działania. Po prostu dobieraliśmy się po koleżeńsku w małe, ale odpowiednie grupy. W mojej ekipie ja zawsze recytowałam poezje, a Krystyna Kwasowska śpiewała, dobierałyśmy sobie tylko różnych muzyków – pianistę, gitarzystę lub organistę. Najczęściej występował z nami Dariusz Zawadzki i wielki organista Marian Sawa. I tak jeździło się na występy do różnych miejsc: od katedry wawelskiej po małą wioskę pod Lublinem. W miarę poznawania potrzeb tej całkiem nowej widowni sama zaczęłam tworzyć stosowne programy.
– Jakie były tamte potrzeby? Dzisiaj wydaje się, że naród wybiera przede wszystkim masową rozrywkę i zabawę...
– Może dlatego tak wybiera, że od wielu już lat tylko to mu się proponuje... Wtedy była autentyczna potrzeba treści „bogoojczyźnianych”, mówiących o tym, jak żyć z godnością... Chętnie były przyjmowane wszelkie pieśni religijne. Z czasem zaczęliśmy tym artystyczno-patriotycznym występom nadawać kształt wyraźniej edukacyjny. Na specjalne zamówienie ks. prał. Antoniego Łassy z Konina powstał np. program dla dzieci, były też programy pokazujące prawdziwą, niezakłamaną historię Polski. Ale zawsze i przede wszystkim był to patriotyczny „teatr prawdziwego słowa”.
– Można powiedzieć, że był to ogólnopolski objazdowy „teatr rapsodyczny”...
– Gdy 25 lat temu, podczas swej kolejnej pielgrzymki do Polski, Ojciec Święty spotkał się z artystami, to bardzo interesował się tym, co właśnie robiliśmy, i nie ukrywał, że jest z nas dumny, czuliśmy w nim bratnią duszę, w końcu w czasie okupacji niemieckiej sam występował właśnie w Teatrze Rapsodycznym... Hanka Skarżanka zbierała od wszystkich kolegów szczegółowe informacje o tych koncertach – a była to żmudna praca, bo jak podliczyliśmy, jedna tylko moja ekipa wystąpiła wtedy w całym kraju w 460 miejscach! – i taką specjalną kronikę posłaliśmy do Watykanu.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.