Nasza rola polega na tym, by pokazać tym ludziom, że jesteśmy jedną wielką rodziną, że możemy sobie pomagać. Mała radość, którą się dzieli z innymi, to radość podwójna. I rzeczywiście ludzie tu pomagają sobie, żyją jeden dla drugiego. Najważniejsze, by Kościół lokalny – niezależnie od wyznania – katolicki czy prawosławny – stanął na własnych nogach.
Bywa, że w rodzinie jest pięcioro albo sześcioro dzieci, i tylko niektóre z nich chodzą do szkoły, albo raz idzie jedno, raz drugie. Dlaczego? Bo w domu są tylko trzy pary butów. Staramy się więc pomagać także materialnie. Przeważnie nie dajemy im pieniędzy, tylko same robimy zakupy i następnym razem przywozimy ze sobą.
Osoby, które pracują w miejscowym kołchozie, nie dostają pensji, tylko zapłatę „w naturze”. Jeśli mają pieniądze, często wydają je na wódkę. Kupują tani alkohol, bardzo zanieczyszczony, wiejski samogon, po którym zdarzają się przypadki śmierci, bo to najzwyczajniejsza w świecie trucizna. Alkoholizm jest tu wielkim problemem, zarówno wśród kobiet, jak i mężczyzn. Zawsze znajdzie się jakiś pretekst, jakieś „święto”, które trzeba uczcić, na przykład żałoba, która trwa czterdzieści dni. Obiecują, że nie będą więcej pić, ale ta beznadziejna sytuacja wręcz wpędza ich w alkoholizm.
Są rodziny, w których kobieta ma troje dzieci i każde ma innego ojca. Wychowuje je sama albo mieszka z kolejnym mężczyzną. Komunizm zniszczył w tych ludziach moralność, zniszczył małżeństwo i rodzinę. Staramy się więc pracować zwłaszcza z młodymi dziewczynami. W wieku piętnastu, szesnastu lat kończą szkołę i najważniejsze staje się dla nich posiadanie chłopaka. Szybko zachodzą w ciążę, zaczynają pić i tak historia się powtarza. Bardzo mało jest tu pełnych rodzin. Przeważnie matki z dziećmi.
Kiedyś na katechezę przyszedł trzydziestoletni chłopak. Mówię mu: „Poznaj jakąś dobrą, wierzącą dziewczynę, ożeń się”. A on na to: „Nam jest z mamą bardzo dobrze. Po co mam brać na siebie dodatkowy ciężar?”. Mężczyźni, którzy nie piją, często nie chcą się żenić. Z kolei kobiety chcą mieć dziecko, ale nie chcą męża. Boją się samotności, więc chcą mieć dziecko, ale męża nie potrzebują.
Szczęśliwy przypadek
W Kemerowie realizujemy projekt „Małysz”, czyli „Malec”. W ramach tego projektu współpracujemy z miejscowym ośrodkiem społecznym i udzielamy pomocy kobietom w ciąży zarażonym wirusem HIV. W ich przypadku ważne jest, by po urodzeniu nie karmiły dziecka piersią, gdyż wirusem można zarazić się między innymi przez mleko matki. Jeśli matka nie karmi dziecka swoim mlekiem, to może ono pozostać zdrowe.
W naszym ośrodku jest młoda kobieta. Wychowywała ją babcia. Matka jest alkoholiczką. Dziewczyna poznała chłopaka, zaszła w ciążę. Powiedziała mu, że chce urodzić dziecko. Rozstali się. Kiedy przyszło rozwiązanie, po zrobieniu testów dowiedziała się, że ma AIDS. W tym czasie zmarła jej babcia, dom zajęli krewni, a ona została na ulicy. Chciała odebrać sobie życie. Nagle nie ma niczego: zdrowia, domu, babci, która ją kochała, wiary, tylko matkę pijaczkę. W końcu jednak zmobilizowana macierzyństwem postanowiła, że będzie żyć dla swojego synka. Przyszła do naszego ośrodka i zaczęłyśmy jej pomagać. Dziś jej synek ma cztery lata i jest zdrowy. Ona często choruje, ale w zeszłym roku dostała od administracji jednopokojowe mieszkanie. Poznała jakiegoś Siergieja. Mają tego chłopczyka i cieszą się nim. To jedna z niewielu historii, która kończy się dobrze, szczęśliwy przypadek.
Nie wszędzie współpraca z instytucjami państwowymi układa się nam – siostrom katolickim – dobrze. Niestety bywa, że urzędnicy są zamknięci na katolików. Po przyjeździe do Kemerowa poszłam do miejscowego urzędu i zapytałam, gdzie i komu siostry mogłyby pomagać. Kierowniczka urzędu powiedziała mi wtedy: „Wy chcecie, żeby wszyscy zostali potem katolikami, prawda?”. Odpowiedziałam, że chcemy pomóc, jeśli taka jest potrzeba. Mamy doświadczenie i dobrą wolę. Ostatecznie pani kierowniczka oświadczyła, że sprawdzi i za dwa tygodnie powiadomi mnie, czy w mieście są jakieś potrzeby. Kiedy po dwóch tygodniach zadzwoniłam, oznajmiła, że wszystko jest w porządku: „Niczego nie potrzebujemy”.
W Kemerowie jest gubernator, który opracował program dla dzieci i młodzieży ze wsi, by mogły uczyć się w mieście. Można tu studiować na miejscowym uniwersytecie. Ci, którzy dobrze się uczą, mają możliwość bezpłatnej nauki, mogą korzystać z akademika. Młodzież ze wsi nieraz chce się wyrwać do większego miasta. Przyjeżdżają tu z dobrej rodziny, ze zdrowego środowiska i miasto ich pochłania, bo daje tak wiele możliwości, niestety często złych. Szkoła schodzi wtedy na drugi plan, a młodzi ulegają „miejskim pokusom”. Łatwo w tym się zagubić. Dziewczyna poznaje chłopaka i nauka przestaje ją obchodzić. Szkoły nie kończy, ale nie chce też wracać na wieś i jej życie zbacza nieraz z prostej ścieżki.
Podwójna radość
Cieszę się, że mogę tu być, na Syberii. Moja praca przynosi mi dużo satysfakcji i radości. Mimo trudności staramy się współpracować ze wszystkimi, ale nasza praca ujęta jest w ramach działalności parafii katolickiej. Kiedy rozpoczynamy współpracę z parafianami, widać wtedy „łańcuch dobra”. To właśnie parafianie są tu apostołami wiary! My jesteśmy tylko małą iskierką, która może to wszystko zapalić. Oni idą dalej. Są w swoim środowisku. Niedaleko Nowopreobrażenki mieszka rodzina z siedmiorgiem dzieci. Rodzice żyją bez ślubu i piją, ale ich dzieci angażują się w pracę na rzecz parafii.
Nasza rola polega na tym, by pokazać tym ludziom, że jesteśmy jedną wielką rodziną, że możemy sobie pomagać. Mała radość, którą się dzieli z innymi, to radość podwójna. I rzeczywiście ludzie tu pomagają sobie, żyją jeden dla drugiego. Najważniejsze, by Kościół lokalny – niezależnie od wyznania – katolicki czy prawosławny – stanął na własnych nogach. Bo my dziś tu jesteśmy, ale jutro czy pojutrze wyjedziemy. Ważne, by miejscowi poczuli się jak u siebie w domu, wtedy za ten dom wezmą odpowiedzialność.
Wysłuchał Józef Augustyn SJ
Przekład i opracowanie Andrzej Babuchowski
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.