Wychodzę na szlak po raz kolejny. Mam do pokonania 40 kilometrów. Na ostatnim etapie nogi odmawiają posłuszeństwa: trud, zmęczenie i ból coraz bardziej dają się we znaki, łzy cisną się do oczu, wydaje mi się, że nie dam rady. Cel zdaje się być nieosiągalny.
Na szlaku Błogosławieństw
Przeżywam chwile słabości, ale ktoś z uśmiechem na ustach bierze ode mnie plecak, podaje mi rękę, daje odrobinę wody, dzięki temu nie poddaję się, idę dalej, dochodzę... i jestem bardzo szczęśliwa. Ten, kto znalazł się chociaż raz na szlaku górskim, czy też pielgrzymkowym, zapewne przeżył takie chwile zwątpienia we własne siły i możliwości, a być może nawet przyrzekał sobie, że to już ostatni raz, że nigdy więcej się nie zdecyduje... Po czym wychodził na szlak ponownie, zdobywał kolejne szczyty, szedł na kolejne pielgrzymki i tylko ze wzruszeniem i łzą szczęścia wspomina ten trud podjęty dla osiągnięcia celu. W tym miejscu przychodzi prosta refleksja: wszystko, co daje człowiekowi tę odrobinę szczęścia, nie jest łatwe do osiągnięcia, wręcz przeciwnie – może prowadzić przez ból i cierpienie.
Podobnie jest z Błogosławieństwami, które podarował nam Jezus. Każde wymaga poświęcenia, zaparcia się samego siebie, wydaje się być wręcz niemożliwe do spełnienia. Jednak, gdy idziemy drogą Błogosławieństw, Pan Bóg oferuje nam coś więcej niż tylko osiągnięcie pełni człowieczeństwa poprzez ciągłe sięganie szczytów własnych możliwości i przekraczania kolejnych barier. Bóg zaprasza każdego do świętości. Dla nas, młodych, to jest jakaś abstrakcja, gdyż na każdym kroku czyha szereg pokus i namiętności, które prowadzą do upadków. O czym więc na tej drodze nie powinniśmy zapominać? O tym, że nie jesteśmy tylko MY sami i niewidzialny BÓG, ale jest też drugi CZŁOWIEK, który jest uosobieniem naszego Boga. Idzie gdzieś obok, uczyni dobry gest (tak jak na szlaku), doświadczy miłością i przyjaźnią, po prostu okaże MIŁOSIERDZIE, bądź też będzie potrzebował tego od nas.
Czy „miłosierne” błogosławieństwo ma rację bytu w rzeczywistości? Wszystkie wskazówki z Kazania na Górze stawiają nas w opozycji do dzisiejszego świata, gdzie zamiast pielęgnowania duchowych przeżyć, obcowania z człowiekiem i naturą, rodzi się egoizm i rozwija przywiązanie do wszechobecnego materializmu. Chęć posiadania wiedzy, uczuć, czy też przedmiotów jest silniejsza od chęci ich dawania. Jak więc zrealizować to błogosławieństwo? Z bardzo ogólnej jego definicji wynika, że jest postawą śpieszenia z pomocą drugiej osobie znajdującej się w jakiejkolwiek potrzebie: materialnej, intelektualnej, duchowej czy moralnej. Definicja prosta, ale jakże trudna do wykonania. Na pewno ktoś z was nieraz bił się z myślami, bądź usłyszał od kogoś: Dlaczego mu pomagasz? Przecież jak ty byłeś w potrzebie, on tobie nie pomógł, po co bierzesz na siebie dodatkowy obowiązek? Przecież nic z tego nie będziesz miał, dlaczego go żałujesz? On na to nie zasługuje, sam jest sobie winien, po co w ogóle chcesz z nim rozmawiać? Przecież on nie ma nic ciekawego do powiedzenia... Dlaczego jesteś dla nich miła, skoro tak cię traktują? Dlaczego ty wciąż go kochasz, skoro tyle razy cię skrzywdził? itd.
Jak poradzić sobie z wykonaniem tych uczynków względem bliźniego, skoro czasem odwracamy wzrok na sam jego widok? Należałoby zacząć od pozbycia się wszelkiej pychy i egoizmu, które przeszkadzają na „kamienistym bolesnym szlaku”, wybaczyć komuś bliskiemu, kto nas zawiódł, zdradził – uczynił zło. Odnajdując w sobie pokorę wobec własnych ocen i wobec bliźniego, jesteśmy w stanie doświadczyć miłosierdzia.
ŚDM a miłosierdzie
Początkowo zastanawiałam się nad tym, dlaczego Światowe Dni Młodzieży mają być w Krakowie, a nie w Warszawie. Miałam na myśli głównie względy organizacyjne. Papież Franciszek w swoim orędziu z 21 stycznia 2014 r. rozwiał wszystkie moje wątpliwości. W dobrze przemyślanym scenariuszu duchowych przygotowań do ŚDM zaproponował na końcu rozważanie „miłosiernego” błogosławieństwa w 2016 r. Prosty wniosek – Kraków, Łagiewniki, św. Siostra Faustyna – wszystko układa się w całość. Jednak po głębszym zastanowieniu na myśl przychodzi mi jeszcze inna sylwetka świętego, który również może przyczynić się do solidnego przygotowania na spotkanie Młodego Kościoła: Brat Albert Chmielowski, który pokazał, że kto chce prawdziwie czynić miłosierdzie, musi sam stać się „bezinteresownym darem” dla drugiego człowieka. Służyć bliźniemu to według niego przede wszystkim dawać siebie, „być dobrym jak chleb”. Oddał on całkowicie swoje życie najpierw krajowi – gdy jako siedemnastoletni chłopak walczył w powstaniu, gdzie stracił nogę – a następnie poświęcił się biednym, żebrakom. W Krakowie założył pierwszą noclegownię dla najuboższych. No właśnie, jak to jest, że ten człowiek pozytywizmu, w którym wiara religijna osłabła, a nauka nie zadowoliła umysłów ludzkich, pojawił się jak lekarstwo na trapiącą ludzi tego czasu niewiedzę w sferach metafizyki i tajemnic z nią związanych, które ich niepokoiły? Ze źródeł wiemy, że rozczytując się w Kazaniu na Górze, coraz bardziej należał do najuboższych. Niesamowita jest jego droga, którą doszedł do świętości. Z utalentowanego artysty-malarza, który kiedyś szukał piękna w sztuce poprzez zgłębianie tajników własnej duszy, przeobraził się w człowieka, który w swojej duszy odnalazł Boga, i zaczął szukać piękna Bożego w duszy brata-człowieka. Nie było dla niego istotne, czy byli to ludzie wykształceni i dobrze wychowani, czy też analfabeci, nędzarze i alkoholicy, po prostu ważny dla niego był KAŻDY CZŁOWIEK.
I tu nasuwa się wniosek, że skoro rówieśnik Prusa, przyjaciel Witkacego i Gierymskiego, któremu nieobce było życie bohemy artystycznej, człowiek pozytywizmu, którego otaczała filozofia Comte’a i Milla, odnalazł w sobie Boga i dostąpił łaski dawania miłosierdzia, to my, ludzie XXI w., których otacza zewsząd hedonizm konsumpcyjny, też mamy taką szansę.
Ale to jeszcze nie koniec moich przemyśleń związanych z Krakowem i duchowym przygotowaniem. Przecież na Wawelu leży jedyna święta Królowa, „miłosierna Jadwiga”, która we franciszkańskim duchu pozbyła się wszelkich dóbr i majątku na rzecz fundacji przyszłych pokoleń. Potwierdza to również fakt, że podczas ekshumacji ciała Królowej nie znaleziono żadnych kosztowności; jabłko królewskie i berło były wykonane z drewna, a korona nie była wykonana z żadnego metalu tylko ze skóry. Pogodziła dostojność królewską z pokorą i uniżeniem, przez co zdobyła szacunek i uznanie wielu pokoleń.
Te sylwetki świętych związanych z Krakowem utwierdzają mnie w przekonaniu, że warto ryzykować, idąc drogą Błogosławieństw, tym samym czyniąc rzeczy trudne do wykonania. Po prostu nie należy bać się „iść pod prąd”, nawet jeśli otaczająca nas rzeczywistość nie ułatwia nam osiągnięcia naszych celów, bo tylko wtedy możemy stać się ludźmi prawdziwie szczęśliwymi. A błogosławiony znaczy przecież szczęśliwy.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.