Wśród wielu wspólnot, które gromadzą się przy naszych polskich parafiach, jest jedna szczególna. Owa wyjątkowość wynika z tego, że ci, którzy należą do tej wspólnoty, grupy parafialnej, są często rozpoznawani przez wielu i identyfikowani z Kościołem. Mam na myśli wspólnotę ministrancką. To chyba najbardziej czynna i obecna we wszystkich parafiach naszej ojczyzny grupa duszpasterska.
Kandydatura
Mój zachwyt tą grupą wynika z tego, że sam do niej należałem. Zaraz po tym, jak po raz pierwszy przyjąłem Komunię świętą, rozpocząłem swoją przygodę z ministranturą. Pierwszy etap związany był z kandydaturą. Pamiętam dobrze..., był to długi rok. Stałem wraz z kolegami przed ołtarzem w stroju codziennym, bez komży i przypatrywałem się wszystkiemu. Oprócz tego co tydzień w sobotę były spotkania organizowane przez tzw. prezesa ministrantów. Każdy z nas miał swój notatnik kandydata i zapoznawał się z tym, co należy robić przy ołtarzu, a czego nie, jak dobrze służyć Panu Jezusowi. Pod koniec roku szkolnego, a więc tuż przed wakacjami, przyszedł ten długo oczekiwany moment – egzamin kandydata, a potem obłóczyny, tzn. poświęcenie komży i nałożenie jej. Tak, to był szczególny i wyjątkowy moment, na który czekałem tak długo. Potem rozpoczął się długi okres formacji ministranckiej.
Formacja
Odbywały się cotygodniowe piątkowe spotkania, dyżury przy ołtarzu w tygodniu i w niedzielę, a w czasie wakacyjnym i zimowym wspólne wyjazdy. To był dobry czas. Czas zawiązywania przyjaźni, zdrowej rywalizacji, ale także czas budzenia się powołania, powołania do kapłaństwa. Pamiętam dobrze, co powiedział mi jeden z kolegów ministrantów, kiedy przychodziłem do kościoła dużo wcześniej przed Mszą świętą i przygotowywałem wszystko, pomagając panu kościelnemu: „Młody, przejdzie ci to. Ja też tak przychodziłem wcześniej, ale już teraz nie przychodzę”. Nie przeszło mi...
Pod koniec szkoły podstawowej, w ósmej klasie poszedłem na diecezjalny kurs lektorski zakończony egzaminem i tzw. błogosławieństwem oraz wprowadzeniem w posługę ministranta słowa Bożego. To była piękna i podniosła chwila, kiedy została pobłogosławiona biała alba i złożyłem przyrzeczenie lektorskie. Ten moment zapamiętam na długo w swoim życiu. Czas szkoły średniej upłynął także pod znakiem posługi przy ołtarzu, ale i prowadzenia młodszych grup ministranckich oraz kandydatów. Wszystko to trwało do momentu wstąpienia do seminarium duchownego. Tak więc śmiało mogę powiedzieć, że ministrantura i posługa lektora doprowadziły mnie do momentu, kiedy zapukałem do drzwi seminarium.
Dlaczego to tak ważna wspólnota?
W czasie mojej formacji seminaryjnej ministranci byli też ciągle obecni, spotykałem ich, odwiedzając różne parafie, podczas dni powołaniowych w seminarium, czy też w czasie dnia jedności służby liturgicznej.
Gdy zostałem wyświęcony na kapłana, do moich obowiązków w każdej z parafii, gdzie dotychczas posługiwałem, należała opieka nad wspólnotą ministrancką. Najważniejsze, by czerpać z doświadczenia, które samemu się kiedyś zdobyło. Zatem: wspólne spotkania, ogniska, zimowe kuligi, wyjazd wakacyjny, wyjście na pizzę, wycieczki, ale przede wszystkim codzienna posługa przy ołtarzu i dyżury – formacja ludzka oraz formacja ducha i duszy. Przykładowo, gdy tylko widać było, że chłopak nie przystępuje do Komunii świętej, to zawsze padało pytanie o spowiedź – bo co to za ministrant, który stoi przy ołtarzu Pana Jezusa, ma na sobie komżę lub albę w kolorze białym, a w sercu jest bród grzechu? Czyste serce, czyste szaty ministranckie i serce pełne zapału, by służyć Jezusowi, który przychodzi w czasie Eucharystii – to najważniejsze w posłudze ministranta.
Napisałem wcześniej o ministrantach, że jest to grupa parafialna, która jest w każdej parafii. Większa lub mniejsza, bardziej lub mniej liczna, ale jest. W większości przypadków, jeśli nie zawsze, zależy to od zaangażowania duszpasterza. Jednak na własnym przykładzie mogę śmiało powiedzieć, że to właśnie z tej wspólnoty parafialnej jest najwięcej powołań kapłańskich. By podeprzeć to przykładami, powiem, że mój prezes ministrantów, który uczył mnie ministrantury, jest dziś księdzem, mój kolega młodszy o rok, z którym służyłem przy ołtarzu, także został księdzem, by na tych dwu przykładach poprzestać...
Istnieje jednak pewne niebezpieczeństwo, które może dotyczyć ministrantów i lektorów. Chodzi o znudzenie, znużenie i obojętność na sprawy święte. Bo to, co święte, może spowszednieć i sprawić, że sacrum, przy którym posługujemy, stanie się w naszym działaniu profanum. Należy zawsze pamiętać, Komu służę przy ołtarzu.
Nie dalej jak pół roku temu miałem zmianę parafii związaną z dekretem mojego Księdza Biskupa i trafiłem do parafii, gdzie jednym z księży posługujących był znany mi kapłan. Kiedyś podczas jednej z pierwszych Eucharystii, odprawianych w nowej parafii, staliśmy razem przy ołtarzu. Gdy przewodniczyłem Liturgii i w czasie ofiarowania darów on podawał mi ampułki z winem i wodą, przypomniały mi się czasy, kiedy to ja byłem jego ministrantem. Po Mszy świętej powiedziałem: „Widzi ksiądz, kiedyś przed laty ja księdzu posługiwałem przy ołtarzu, a dziś razem przy nim stoimy i celebrujemy wspólnie Eucharystię. Takie to są Boże plany! Pan Bóg to ma pomysły!”. „Oj tak, to prawda” – odpowiedział kapłan.
Jeśli więc myślisz o pójściu za Jezusem w kapłaństwie, jeśli masz pragnienie serca, ale jeszcze brak ci pewności – idź do ołtarza i posługuj Jezusowi. Nigdy nie jest za późno. Pamiętaj – nie służysz księdzu, ale Jezusowi przy Jego ołtarzu.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.