Nie tylko osoby po wypadku cierpią na brak marzeń. Można być okaleczonym na różne sposoby. To nie liczba rąk czy nóg decyduje o naszej sprawności, lecz głowa i serce. Tygodnik Powszechny, 20-27 grudnia 2009
Karol Trybuś: Co to jest ból?
Jan Mela: To taki uszlachetniacz. Po tym jak bolało, piękne rzeczy stają się jeszcze piękniejsze, bo kontrastują z czymś strasznym. Gdy się wraca z gór do domu, każda ciepła kropla wody pod prysznicem wydaje się wspaniała.
Ból to też jest wyzwanie. Potrafi człowieka pogrążyć albo zmobilizować do działania. Ból jest próbą... A przynajmniej ja odebrałem go jako próbę.
Co w tej próbie jest najtrudniejszego?
Najgorszy jest ból osób bliskich, dla mnie to był ból rodziców. Zaczęło się od tego, że przez farelkę spalił się nasz dom. Cała rodzina stała na zimnie i patrzyła, jak odchodzi wszystko, co posiadamy. Każdy myślał, że nic gorszego stać się już nie może. Ale... parę miesięcy później mama i ja, z brzegu jeziora patrzyliśmy, jak topił się mój młodszy brat Piotruś. Tata popłynął go ratować. Nie udało się... Zostało cierpienie i poczucie niesprawiedliwości.
Ból moich rodziców pojawił się znowu, gdy byłem w szpitalu i próbowałem się jakoś pozbierać po wypadku. Był trudny do zniesienia. Wtedy przypomniała mi się sytuacja ze szkoły podstawowej. Z kolegami jeździliśmy, bardzo nieostrożnie, rowerami po ulicy. Jak to dzieciaki. Zauważyła to nauczycielka, która wpisała nam uwagi do dzienniczka. Wróciłem do domu i ze strachem pokazałem wpis mamie. Nie krzyczała. Powiedziała tylko: „Straty drugiego dziecka nie przeżyję”. Te słowa zostały mi w głowie. Po wypadku to dla niej chciałem dalej żyć.
Czy myśl o rodzinie to nie za mało, żeby pokonać ból?
W każdym doświadczeniu życiowym, trudnym czy też nie, staram się widzieć jakiś cel. Bez niego rzeczy przestają mieć sens. Podkreślam: staram się, bo nie zawsze mi to wychodzi. Jak każda rodzina, moja też nie była idealna, ale dzięki tym doświadczeniom wiem, co to znaczy rodzina. Potrzebowałem ich obecności, gdy chciałem wykrzyczeć złość. Byli i wytrwali przy mnie. Ta bliskość była mi potrzebna, przerodziła się w cel. Była nim chęć do wzajemnego wspierania się. Chciałem móc dalej przy nich być. Iść razem przez życie, bo samemu nie dałbym rady.
W pokonywaniu bólu pomógł mi też człowiek, którego spotkałem w szpitalu. To będzie trochę „Tygodnikowe”, bo to był ksiądz. Z początku wydawał mi się bardzo zakręcony. Myślałem, że pomylił oddziały. Ale ten człowiek powiedział mi wiele mądrych rzeczy, między innymi o modlitwie. Pokazał, że ona potrafi być poświęceniem, tak jak ból, który stał się moją modlitwą. Poświęciłem ją Piotrusiowi. Oczywiście to nie uśmierzało bólu. On wciąż był, ale został mu nadany sens.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.