Problemy wiary i nauki spotykają się w umysłach poszczególnych ludzi i na siebie oddziałują, stymulując psychologiczną potrzebę tworzenia jednolitej wizji rzeczywistości. Takie wizje często sobie tworzymy, ale, zachowując właściwą dozę pokory, nie należy traktować ich zbyt serio, bo łatwo ulegają one podważeniu. Znak, 12/2006
Spór o ewolucję, toczony od czasów Darwina, wpisuje się, jak wspomniałem wcześniej, w szerszy problem relacji między naukami, przede wszystkim empirycznymi, a teologią lub szerzej: między wiarą a nauką. W końcu chodzi tu też o stosunek Kościoła do teorii naukowych. Słusznie podkreśla się, że między nauką a wiarą (teologią) nie może być konfliktu, ponieważ zajmują się one różnymi aspektami rzeczywistości, szukają odpowiedzi na inne pytania i inne stosują metodologie. Myśl noblisty Charlesa Townesa: „nauka stara się poznać mechanizmy działania świata, zaś religia dociera do jego sensu”, dobrze oddaje podział kompetencji pomiędzy tymi dziedzinami. Jeśli jednak między wiarą a nauką nie może być konfliktu, o ile nie przekraczają one swoich kompetencji, to dokładnie z tych samych powodów nie może być między nimi „zgodności” – w sensie poprawnych logicznie, spójnych wizji rzeczywistości. Z tego względu nie podzielam opinii abpa Józefa Życińskiego o celowości rozwijania dialogu między wiarą a nauką w formie dociekania, „w jaki sposób można teorie naukowe harmonijnie zespalać z chrześcijańską wizją świata” [7]. Właśnie taka „harmonijna” wizja świata ożywionego istniała do czasów Darwina, po czym wizja ta się rozleciała, nastąpiła katastrofa. Dla jednych oznaczała ona zakwestionowanie prawdziwości teorii naukowej, dla innych – prawdziwości wiary. Pozorna spójność tej wizji wydawała się tak oczywista, że nie analizowano jej poprawności metodologicznej. Nie wpadajmy znowu w podobną pułapkę. Teorie naukowe się zmieniają i każde raz osiągnięte ich „zharmonizowanie” z chrześcijańską wizją świata będzie wymagało weryfikacji lub prowadziło do ad hoc stawianych hipotez teologicznych (takich, jak np. „wpisywanie przez Boga przypadku w dzieło stworzenia”), hipotez, które tak naprawdę niczego nie tłumaczą, chociaż mogą dawać pewien komfort psychiczny.
W dyskusji na temat relacji między wiarą (teologią) a nauką rozważa się jej cztery możliwe typy, mianowicie: konflikt, niezależność, dialog i integracja. Ta ostatnia oznacza pewną syntezę, która dla wielu jest szczególnie atrakcyjna, ponieważ wychodzi ona naprzeciw stałej tęsknocie człowieka do posiadania spójnej wizji rzeczywistości, zwłaszcza że rzeczywistość jest jedna. Stworzenie takiej metodologicznie poprawnej syntezy, jak to wskazywałem wyżej, wydaje mi się niemożliwe. Z argumentami stojącymi za takim stanowiskiem polemizuje Michał Heller, pisząc, że „przywołuje się je na pomoc, ilekroć trzeba zabezpieczyć tradycyjną filozofię, teologię czy wręcz religię przed atakami ze strony argumentów pozytywistycznych” [8].
Myśl tę rozwija dalej:
Tak na przykład twierdzi się, że „poznanie empiryczne” i „poznanie filozoficzne” (analogicznie: „poznanie teologiczne” i „poznanie religijne”) znajdują się na dwóch niekrzyżujących się i wzajemnie nieprzekładalnych płaszczyznach metodologicznych, teoriopoznawczych, językowych, i dlatego nauki empiryczne i filozofia (teologia, religia) są niewspółmierne, a więc zasadniczo bezkonfliktowe: ich, choćby nawet równobrzmiące, wypowiedzi niosą całkowicie różnoznaczną treść. W związku z tym mówi się o „aspektowości” i „wielowarstwowości” ludzkiego poznania. Doktryna ta wydaje się być w zasadzie słuszna, ale, po pierwsze, wymaga wyjścia poza deklaracje i dokładnego opracowania logiczno-semantycznego, najprawdopodobniej bowiem istnieją pewne typy wypowiedzi, które można przenosić z nauk empirycznych do filozofii bez popadania w „pomieszanie płaszczyzn”; co więcej, w historii filozofii i nauk empirycznych transformacje takie niejednokrotnie miały miejsce i okazywały się zwykle bardzo płodne. [9]