Ankieta była przygotowywana z okazji jubileuszu 75-lecia urodzin Ryszarda Kapuścińskiego. Zaprosiliśmy do niej kilku utalentowanych reporterów średniego pokolenia, by wypowiedzieli się o autorze Cesarza. Dziś teksty jubileuszowe stają się nieuchronnie pożegnaniem. Postanowiliśmy ich jednak nie zmieniać, by ocalić nutę radosnego dialogu z Mistrzem. Znak, 2/2007
PODRÓŻE Z KAPUŚCINSKIM
Jerzy Haszczyński
Gdy byłem dzieckiem, w czasach Gierka, ojciec dużo mi opowiadał o Afryce. Jako inżynier cukrownik zatrudniony w przedsiębiorstwie handlu zagranicznego jeszcze przed moim narodzeniem najeździł się po odrzucających kolonializm państwach tego lądu. Raz, chyba w Kenii, w hotelowym sklepie spotkał Polaka. Oglądali książki na obrotowym stojaku. Tym Polakiem był Ryszard Kapuściński. Potem ich drogi przecięły się w Nigerii. „My się chyba znamy” – powiedział mój ojciec, gdy zobaczył znajomą twarz. Znowu były książki. Nie wiem, co wtedy wybrał Ryszard Kapuściński. Nazwisko tego „pana, który jak nikt inny zna się na sprawach egzotycznego kontynentu”, kojarzyło mi się z Afryką od czasów szkolnych. Choć muszę przyznać, że Afryka z Kapuścińskim w tle była przyczyną traumatycznych przeżyć z dzieciństwa. Ojciec obiecał mi, że gdy skończę czwartą klasę, pojedziemy razem do Kenii pooglądać słonie, lwy i Masajów. Potraktowałem to bardzo poważnie. Moi koledzy z klasy chwalili się, że wakacje spędzą w Bułgarii czy Jugosławii. „Cóż to jest Bułgaria, ja pojadę z tatą do Kenii” – odpowiadałem i uczyłem się pilnie, by świadectwo ukończenia czwartej klasy zadowoliło mojego ojca. Nadszedł koniec roku, świadectwo było bez zarzutu. I czekałem, kiedy zaczniemy się pakować. Wyrwałem nawet mapę Afryki Wschodniej z enerdowskiego atlasu. I nadal czekałem. Bez skutku, wakacje spędziłem u babci pod Warszawą. Ojciec nie powiedział mi wtedy, dlaczego nie pojechaliśmy do Afryki. Choć obiecał, a ja się uczyłem, jak należy. Nigdy mi zresztą tego nie wyjaśnił.
Afryka wciąż kojarzy mi się z Ryszardem Kapuścińskim. O tym kontynencie, którego nie poznałem osobiście, myślę cytatami z Kapuścińskiego. „W którą stronę obrócić się, wszędzie daleko, wszędzie pustkowie, bezludzie, bezkres”. „Krowa była miarą wszystkiego: bogactwa, prestiżu, władzy” (to o Ruandzie). „Cesarz rozpoczynał dzień od słuchania donosów” (o Etiopii). „Po mieście snuło się mnóstwo podejrzanych typów. Jak się w tym rozeznać. Wszyscy czarni, wszyscy twierdzą, że bojownicy” (o Dar es Salaam, które przyciągało rewolucjonistów z całej Afryki). „Oni nie wiedzą, że nie jestem ich wrogiem. Oni wiedzą, że jestem Biały (...), mam zginąć, odpowiadając za kolonializm, mam zginąć za handlarzy niewolników, mam zginąć za nahajkę białego plantatora, mam zginąć, ponieważ lady Lugard kazała się nosić w lektyce”. I do tego moja ulubiona opowieść o dziurze na drodze do Onitshy, której nikt nie chciał naprawić, bo dzięki niej samochody musiały się tam zatrzymać. I zakwitło życie towarzyskie, handel, powstał nawet hotel dla kierowców, którym się wydłużyła podróż. „Dziura stała się zbawieniem mieszkańców”.
W zaśnieżonym Wilnie, w klimacie tak różnym od afrykańskiego, zyskałem niegdyś sympatię młodego Kanadyjczyka, który marzył o dziennikarstwie. Wystarczyło, że jestem z Polski, kraju, który dał światu pisarza najlepiej i najciekawiej opisującego Afrykę. Przybysz z Halifaksu wymawiał to swoje „Kapjusinski” z nabożeństwem. A ja, tylko dlatego, że też Polak, też reporter, przybliżałem go trochę do wielbionego człowieka. Nie wiem, czy Kanadyjczyk spełnił swoje marzenie. Kilka lat kręcił się po państwach bałtyckich, pisał trochę dla agencji prasowych i anglojęzycznych gazet z Rygi i Wilna. Nie szło mu najlepiej, ale może później odnalazł się w Afryce.