Ankieta była przygotowywana z okazji jubileuszu 75-lecia urodzin Ryszarda Kapuścińskiego. Zaprosiliśmy do niej kilku utalentowanych reporterów średniego pokolenia, by wypowiedzieli się o autorze Cesarza. Dziś teksty jubileuszowe stają się nieuchronnie pożegnaniem. Postanowiliśmy ich jednak nie zmieniać, by ocalić nutę radosnego dialogu z Mistrzem. Znak, 2/2007
POMIĘDZY
Wojciech Jagielski
Kiedy po raz pierwszy spotkałem Ryszarda Kapuścińskiego, miałem 29 lat i pracowałem w Dziale Zagranicznym Polskiej Agencji Prasowej. Pracowałem tam już trzeci rok i nie mogłem się nadziwić moim przełożonym, jak mogą nie dostrzegać tak wielkiego dziennikarskiego talentu. Nie wysyłali mnie jeszcze w świat. Ani na żadną z korespondenckich placówek w Afryce czy Azji, ani choćby w reporterskie wyprawy, które miały obfitować w dramatyczne wydarzenia, a mnie uczynić sławnym. Czas mijał, a sława i chwała nie nadchodziły.
A dziennikarzem zostałem przecież tylko dlatego, że istniał Kapuściński. Zapisując się na dziennikarskie studia, nie miałem pojęcia, na czym polega ten zawód, a kończąc je, byłem pewien jednego – mogę być wszystkim, tylko nie dziennikarzem. Chyba że dziennikarzem takim jak Kapuściński. Podróżnikiem, odkrywcą, świadkiem historii i uczestnikiem przygód, człowiekiem żyjącym mocno, na krawędzi. Dlatego zgłosiłem się do PAP, gdzie kiedyś pracował.
Nigdy wcześniej go nie widziałem. Dziwiłem się, że on, najsławniejszy korespondent wojenny, nie występuje w ogóle w telewizji, choć powinien – jak wtedy sądziłem – występować w niej stale. Nic wszak nie było lepszym dowodem wielkości i wyjątkowości niż pokazywanie się na ekranie telewizora.
Wiedziałem natomiast, wszyscy to wiedzą, jak wygląda albo powinien wyglądać korespondent wojenny. Twarz ogorzała od wichrów i słońca, lekki zarost, podkreślający zwariowane tempo życia, ale także lekceważenie wobec trywialnych przyzwyczajeń zwyczajnych śmiertelników, na oczach ciemne okulary, niezależnie od pogody, kurtka wojskowa albo zniszczona skórzana (nie mogłem się zdecydować), na nogach ciężkie kamasze. Wyraz twarzy nieco zagubiony. Frasunek, świadczący o dramatach, jakie widział, i chłodne, mocne spojrzenie, dowodzące męstwa i wytrwałości. Koniecznie papierosy! Rothmansy, jakie paliłem (zostało mi to zresztą do dziś), wydawały mi się czymś szalenie podkreślającym moją oryginalność. Ba! Osobowość! Byłem gotów.
Dzień, gdy w działowym sekretariacie powiedziano mi, że dzwonił Kapuściński i pytał, czy nazajutrz może się ze mną spotkać, utwierdził mnie w przekonaniu, że zmierzam właściwą drogą. Wróciłem właśnie z trzymiesięcznego korespondenckiego stażu w ówczesnym Związku Radzieckim. Zachodziłem w głowę, o czym Kapuściński będzie chciał ze mną rozmawiać. Czy będzie ciekaw mojej oceny sytuacji politycznej i moich prognoz w sprawie przyszłości ZSRR i komunizmu? A może będzie chciał porozmawiać o moich reportażach ze strajku górników na Syberii?
W niczym nie przypominał korespondenta wojennego. Ani strojem, ani wyglądem, spojrzeniem czy głosem. Najmniej zaś swoim zachowaniem. Nie był – a powinien być – wyniosły ani znużony, sterany życiem ani małomówny. Nie wypytywał mnie też o przyszłość komunizmu ani o strajki na Syberii, lecz o ceny biletów w moskiewskim metrze, co można dostać w sklepach i co ile kosztuje. Nie mogąc ochłonąć z wrażenia i zaskoczenia, odpowiadałem, że bilety kosztują 50 kopiejek, a w sklepach brakuje wszystkiego poza żółtym serem i zieloną pastą, nazywaną na etykietce kawiorem z kabaczków. Kapuściński słuchał tak uważnie, że po chwili czułem się, jakbym odsłaniał mu najbardziej skrywane sekrety imperium.