Powstaje coraz więcej prac ukazujących pierwszą wojnę światową jako wielki przełom, kiedy procesy modernizacyjne osiągnęły natężenie tak ogromne, że przekształciły świat dogłębnie i nieodwracalnie Znak, 11/2008
Bo przecież żaden konflikt, problem, czy kryzys nie jest nigdy sam z siebie przyczyną wojny: jest nią przekonanie decydentów, że w danej sytuacji należy wybrać rozwiązanie wojenne raczej niż pokojowe. Problemy pierwszych lat ubiegłego stulecia, z pewnością poważne, były problemami raczej wzrostu niż stagnacji. Nie były one bardziej nierozwiązywalne niż jakiekolwiek inne problemy jakiejkolwiek innej epoki: nierozwiązywalne w tym sensie, że niemożliwe do rozwiązania ostatecznie, całkowicie i raz na zawsze, a zarazem rozwiązywalne w tym znaczeniu, że zawsze można się zdecydować, iż będzie się dążyło raczej do kompromisu niż do konfrontacji.
Jest kwestią swobodnego wyboru elit, czy starają się mozolnie szukać kompromisów, ucierać stanowiska, dochodzić do porozumienia, rezygnując z części swych dążeń – czy wybiorą wojnę. Nic nie było zdeterminowane.
Otóż jeżeli zapytamy, dlaczego w 1914 roku wybrano wojnę, to odpowiedź leży właśnie w owym klimacie kulturowym, którego zarys starałem się wyżej nakreślić. Politycy, którzy sami przed sobą szczycą się, że są racjonalnymi, zimnymi graczami, nie ulegającymi uczuciom, lecz realizującymi politykę swego państwa, narodu czy warstwy społecznej, są w istocie ogarnięci emocjami, których istnienia wcale nie dostrzegają; odbierają świat przez pryzmat kategorii wytworzonych przez poetów, filozofów, uczonych i artystów.
Atmosfera umysłowa epoki secesji najpierw narzuciła przekonanie, że żyjemy w epoce kryzysu, a potem wiarę, iż jedyną formą wyjścia z owego kryzysu jest wojna – dlatego, że odwróci uwagę społeczeństw od spraw wewnętrznych, sądzili cynicy; dlatego, że wyzwoli w ludziach drzemiące pod powłoką materializmu pokłady entuzjazmu, poświęcenia i solidarności, sądzili naiwni. Ani jedni, ani drudzy żadnej wojny nigdy w życiu nie widzieli.
Pora podsumować. Była sobie kiedyś epoka żyjąca we względnym dobrobycie, w warunkach pomyślnie rozwijającego się kapitalizmu, przyzwoitego wzrostu gospodarczego, demokratyzacji i rozszerzającej się wolności.
Epoka, której ideały i styl życia były już bardzo bliskie naszym. Otóż ta epoka dała sobie wmówić przez artystów i myślicieli – a nie byli to żadni hochsztaplerzy, przeciwnie, z reguły wspaniali artyści i głębocy myśliciele – że żyje życiem beznadziejnym, płaskim, prozaicznym, że jej problemy – zwykłe problemy codziennej egzystencji – są w istocie nieuleczalną chorobą, z której śmierć tylko wyleczyć ją może. W efekcie, po usłyszeniu takiej diagnozy, zafundowała sobie, by posłużyć się znaną frazą pochodzącą podobno od Bismarcka, samobójstwo ze strachu przed śmiercią.
Jeśli zatytułowałem ten tekst: „śmierć naszej epoki”, to nie dlatego, żebym miał się spodziewać, iż naszej epoce grozi śmierć podobna jak tamtej sprzed wieku. Wszystko jest oczywiście możliwe, ale nie wydaje mi się, aby samobójcza i bezsensowna wojna światowa była w tej chwili szczególnie prawdopodobna. Historia się nie powtarza i można bardzo łatwo przedstawić odmienną, a równie prawdziwą, opowieść o tamtych czasach, taką, która akcentować będzie różnice, a nie podobieństwa. Zarazem jednak można chyba dostrzec pewne mechanizmy.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.