Nieśmiertelni

Kino, które obaj tworzyli, tak różne w wymiarze estetycznym i tematycznym, łączyła nadzwyczajna odwaga i wnikliwość w tropieniu i drążeniu najbardziej skrywanych zakątków ludzkiej natury. Człowiek w ich filmach jest zdezorientowany, nierzadko zagubiony, bezradny wobec samego siebie i rzeczywistości. Więź, 7-8/2008



Rok temu, tego samego dnia – 30 lipca – zmarli Ingmar Bergman i Michelangelo Antonioni – dwaj geniusze kina. Andrzej Werner, wybitny historyk filmu, porównywał to zdarzenie z historią z roku 1616, kiedy to jednego dnia zmarli Szekspir i Cervantes… Zbyt wysoka miara? Może tak, a może jednak nie. Nie ulega przecież wątpliwości, że i Bergman, i Antonioni byli nie tylko wielkimi artystami światowego kina, ale należeli do grona najważniejszych twórców sztuki XX. Trudno też nie przyznać racji Wernerowi, kiedy twierdzi, że ich odejście wyznacza w kinie, w sztuce w ogóle, koniec pewnej epoki.

Kino, które obaj tworzyli, tak różne w wymiarze estetycznym i tematycznym, łączyła nadzwyczajna odwaga i wnikliwość w tropieniu i drążeniu najbardziej skrywanych zakątków ludzkiej natury. Człowiek w ich filmach jest zdezorientowany, nierzadko zagubiony, bezradny wobec samego siebie i rzeczywistości, w której przychodzi mu istnieć.



Bergman , czyli cień Boga


Ingmar Bergman traktował swoje filmy jako kolejne etapy egzystencjalnego samopoznania. Był artystą pesymistycznym i samotnym. Być może zważyła na tym II wojna światowa, kiedy to wykazywał fascynację autorytarną władzą. Tadeusz Szczepański w monografii „Zwierciadło Bergmana” pisze o nazistowskim ukąszeniu, przypominając udział nastoletniego Ingmara w Perteitagu z udziałem Hitlera. Przyszły geniusz kina poddał się wtedy "ekstatycznej atmosferze zbiorowej hipnozy".

Profesor Szczepański pisał o wielkim Szwedzie: w wielu filmach udowodnił swe niezrównane mistrzostwo w demaskowaniu najbardziej przewrotnych mistyfikacji psychologicznych, które składają się na nasz sposób istnienia wobec siebie i wobec innych. Rozdrapywał człowieka do bólu, a może raczej siebie, bo przecież bohaterowie jego filmów to wielokrotnie sobowtóry reżysera. Docierał do najbardziej mrocznych zakamarków ludzkiej natury. Nieustannie wadził się z Bogiem – wierzył w Niego i jednocześnie nie wierzył.

Wychowany w surowej protestanckiej rodzinie, z kompleksem dziecka niechcianego, buntował się przeciwko religii, która była nieodłączną częścią jego biografii, dlatego zmagania z rzeczywistością wiary znajdziemy w tak wielu jego obrazach. Filmy Bergmana to psychoanaliza, zapis, a może sejsmograf jego poplątanego życia duchowego.

Spośród, w większości mistrzowskiej twórczości Bergmana, najwięcej dla mnie znaczy „Siódma pieczęć” – obraz spod znaku Apokalipsy. W filmie tym, zrealizowanym w konwencji średniowiecznej przypowieści, szwedzki mistrz po raz pierwszy w swojej twórczości zadaje kluczowe pytania egzystencjalne i metafizyczne. Swemu bohaterowi, powracającemu z wyprawy krzyżowej rycerzowi Antoniuszowi Blockowi (Max von Sydow), każe rozgrywać partię szachów ze Śmiercią (Bengt Ekerot). Stawką w tej grze jest życie krzyżowca, który przeżywa właśnie załamanie wiary – zaczyna wątpić w Boga, w sens religii i życia.

Wątpliwości te podsyca otaczająca go rzeczywistość: dżuma zbiera śmiertelne żniwo, inkwizycja pali na stosie domniemanych heretyków i „czarownice”, a pokutników w procesji ogarnia szaleństwo.
Kryzys wiary dosięga nie tylko rycerza. Jego giermek, Jöns, (Gunnar Björnstrand) nie ma już nadziei. Twierdzi, że Bóg opuścił człowieka, kpi więc ze Stwórcy i wyrzuca Mu brak działania w świecie. To przeklęte gadanie o śmierci... strach... to gadanie nie robi na mnie wrażenia – komentuje postępowanie księży, którzy straszą śmiercią i przekonują, że lepiej umrzeć czystym, niż żyć dla piekła. Ostrzegają, że nadchodzi dzień sądu – mimo to Jöns odrzuca prawdy wiary, dla niego ważny jest tylko ten świat, którego może doświadczyć i dotknąć.



«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...