Ryś miał roczek i nad wyraz dobrze się rozwijał. Nic nie zapowiadało dramatu. Ale zanim rodzice dowiedzieli się, że w ciele ich dziecka rozwija się nowotwór, przeszli psychiczne piekło.
„Nasz synek jest wspaniałym przykładem na to, że nigdy nie należy tracić nadziei. Dopóki nie wypróbuje się wszystkich metod leczenia, nie wolno się poddawać – dodaje Ewa Gorzelak. – Trafiliśmy na onkologię. Rysio przeszedł jeszcze jedną ciężką operację zmniejszenia guza, następnie przyjmował chemioterapię i na zakończenie leczenia radioterapię. Leczenie onkologiczne trwało prawie 2 lata. Dziś Rysio ma siedem lat i chodzi do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Nie ma żadnej traumy poszpitalnej. Nie ma w nim strachu, kiedy jedzie do szpitala na badania pokontrolne. Choroba uformowała w nim bardzo silny charakter”.
„Ludzie boją się hasła «nowotwór». Na ogół kojarzy nam się to z nieuleczalną śmiertelną chorobą – mówi tata Rysia. – Byliśmy najszczęśliwszymi ludźmi na świecie, gdy usłyszeliśmy na początku diagnozowania naszego synka, że to na pewno nie to”.
„Teraz wiem, że wiele bym oddała za to, żeby już wtedy usłyszeć: «Pani dziecko ma raka» – wspomina mama chłopca. – Oczywiście, że to byłaby straszna wiadomość, ale już wtedy zaczęłoby się właściwe leczenie! Te trzy miesiące od pierwszego pobytu w szpitalu aż do postawienia prawidłowej diagnozy były dla nas wszystkich niezwykle ciężkie. Najgorsza chyba jest bezradność, gdy patrzy się, jak dziecko słabnie, gaśnie i nie potrafi się mu pomóc. Wbrew wszystkiemu, gdy znaleźliśmy się na onkologii, kamień spadł mi z serca. W końcu znaliśmy przyczynę cierpienia naszego synka. Teraz tylko należało się modlić o to, żeby żył. Żeby w tym swoim wyniszczonym ciałku znalazł siły, aby pokonać chorobę. Gdyby Rysia zdiagnozowano wcześniej, uniknąłby tych dwóch ciężkich operacji, zaczynałby leczenie w zupełnie innym stanie”.
Spłacić szczęście
Zaraz po wyleczeniu dziecka, w 2006 roku, Ewa Gorzelak postanowiła wraz z kilkoma osobami założyć fundację, wspomagającą rodziców i dzieci chorujących na nowotwory. Dokonała tego w podziękowaniu Panu Bogu za uratowanie synka, a także z chęci dzielenia się doświadczeniem, aby nieść pomoc rodzicom, którzy przechodzą podobną gehennę. Fundacja „Nasze Dzieci” działa na terenie Kliniki Onkologii Instytutu „Pomnik – Centrum Zdrowia Dziecka” (www.naszedzieci.org.pl).
„Zaczęliśmy od tego, że chodziliśmy po oddziale, dając rodzicom nadzieję. Mówiliśmy, że nasze dzieci wyzdrowiały, a więc i ich też mają tę szansę. Podkreślaliśmy, że 75% dzieci zostaje wyleczonych – opowiada Ewa Gorzelak. – Na oddziale onkologii jednorazowo przebywa około 60 małych pacjentów i lekarze nie zawsze mają czas na rozmowę. Jest też i tak, że rodzic pyta lekarza, ale nie jest w stanie zrozumieć odpowiedzi, bo jest w szoku. My to, co sami wiemy z doświadczenia, staramy się więc tym rodzicom przekazywać, żeby im było łatwiej niż nam kiedyś”.
Działalność fundacji po kilku latach rozrosła się. Jej celem jest m.in. umilanie dzieciom pobytu w szpitalu, stad pomysły na oddziałowe imprezy, artystyczne soboty, wyprawianie dzieciom urodzin, wycieczki. Co roku fundacja organizuje Wakacyjną Kroplę Szczęścia – dwutygodniowe kolonie dla dzieci po leczeniu lub będących w ostatniej jego fazie. Fundacja prowadzi również podopiecznym subkonta, na które chętni do pomocy mogą wpłacać pieniądze na podstawowe wydatki związane z okołoleczeniem. Obecnie realizuje wielkie przedsięwzięcie, jakim jest budowa placu zabaw – bo do tej pory nie było niczego takiego, choć w IP-CZD leczą się tylko dzieci. Rocznie 40 tysięcy małych pacjentów, a około 160 tysięcy przyjeżdża do poradni na konsultacje.
Dotknąć życia
„Miałam takie poczucie podczas choroby Rysia, że naprawdę dotykam życia i zaczynam wiedzieć, co jest w nim najważniejsze – podkreśla Ewa Gorzelak. – Godzinami siedziałam w szpitalu i kiedy na chwilę wychodziłam, to rozkoszowałam się tym, że wiatr wieje. Wcześniej albo go nie zauważałam, albo był dokuczliwy. Jakże fantastyczne było to, że czuję ten wiatr! Był to bardzo intensywny okres mojego życia. I mimo tego nieszczęścia nie potrafiłam o sobie powiedzieć, że jestem osobą nieszczęśliwą. Bo tego Ryśka miałam. Bo on cały czas żył. Jego choroba zmieniła nasze życie na bogatsze duchowo. Pełniejsze. Oczywiście, to wydarzenie siedzi gdzieś tam w tyle głowy… Ten strach… Wpada się jednak po jakimś czasie w ten sam pęd życia, tylko z innymi przemyśleniami. Po jego chorobie chciałam, aby z tego zła, którego doświadczyliśmy, wyrosło dobro. I stąd powstała fundacja”.
„Wiedzieliśmy, że z tym, co przechodzimy, trzeba żyć. Ale nie jako z jakimś wielkim krzyżem – dodaje Zbigniew Dziduch. – Jestem człowiekiem wierzącym. Wiara dla mnie jest czymś naturalnym. Podczas naszego dramatu nie pytałem więc, czy jest Bóg, czy Go nie ma. Byłem pewien, że jeśli się ufa Panu Bogu, to wszystko będzie dobrze”.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.