Chcesz żyć, to walcz!

Niedziela 4/2011 Niedziela 4/2011

Po 20-letniej walce z chorobą nowotworową zmarł wybitny aktor Krzysztof Kolberger. Przyjął zasadę: Chcesz żyć, to walcz! Walczył długo. Lekarze mówili nawet, że to cud. – Myśleliśmy, że zawarł pakt z Bogiem – powiedział Daniel Olbrychski

 

Aktorka Anna Dymna twierdzi: – Dziś musiał się poddać, ale myślę, że on i tak zrobił tę śmierć w konia, i tę chorobę. Przez tyle lat mu się to udawało. Uważam, że jest wygrany.

Coś jest na rzeczy, bo w późniejszym komunikacie podano, że umarł na niewydolność krążenia...

Gdy Dymna pytała: – Krzysiu, jak ty to robisz, że się nie skarżysz na ból, a przecież w środku wycięto ci niemal wszystko, żartował: – Jestem cyborg. Jestem dowodem na to, że ludzie mogą żyć bez narządów wewnętrznych.

Nie zamierzał cierpieniem obciążać bliskich sobie ludzi. Nawet gdy z bólu chciało mu się wyć, zapytany, jak się czuje, odpowiadał: – Bywało lepiej.

Zostać księdzem czy aktorem?

Pod koniec podstawówki zastanawiał się: zostać księdzem czy aktorem?  – W końcu jeden i drugi zawód jest lub może być powołaniem i służbą. Jak ksiądz nie istnieje bez wiernych‚ tak aktor bez widzów. Jeden i drugi realizują się przez słowo‚ mówienie i swego rodzaju rytuał. Dążenie do Boga, jak mówi Eliot, niech się dokona przez twórczość – wyzna w wywiadzie. Do końca swoich dni aktorstwo pojmował jako powołanie. Nie sposób zaprzeczyć, że je realizował. – Mój zawód to nie tylko zarabianie, a może w ogóle nie chodzi o zarabianie – podkreślał i dodawał, że starał się przyjmować role, nie zważając, czy ktoś dobrze zapłaci, ale pod kątem tego, czy znajdzie w nich coś interesującego, co spowoduje, że uda się coś ważnego przekazać widzom, którzy przyjdą go słuchać. 

Zostały po nim filmy, zarejestrowane spektakle teatralne i nagrane wiersze mówione głosem, o którym powiadano, że jest w Polsce najpiękniejszy. Została książka „Przypadek nie-przypadek”. Szczególna, bo zamieszczony w niej wywiad rzeka miał miejsce w 2006 r., na dziesięć dni przed operacją, w której dawano mu tylko 10-15 proc. szans na przeżycie. Jego życie wisiało na włosku, a on, jak gdyby nigdy nic, snuł wielkie plany.

– Scena daje niezwykłą moc. Ogromna wymiana energii sprawia, że czasem chorzy jesteśmy w stanie grać – mawiał – i po każdej kolejnej operacji rwał się do grania. Nawet wtedy, gdy był już tak wychudzony, że aby nie martwić chudością znajomych, nakładał na siebie dwa garnitury.

Jego wielkim marzeniem było przywrócenie pamięci Polaków poezji lirycznej Władysława Broniewskiego. Uważał, że ten artysta został w okresie transformacji niesłusznie zapomniany przez zaszufladkowanie do kanonu poezji rewolucyjnej. Marzenia o wystawieniu Broniewskiego mogły się spełnić w warszawskim teatrze „Kamienica”. Właściciel teatru Emilian Kamiński na wieść o poważnej operacji kolegi pobiegł do szpitala i rzucił mu propozycję: – Robisz to! Zaraz po operacji bierzesz się do roboty! I Krzysztof już na szpitalnym łóżku zaczął myśleć o kształcie spektaklu. I że muzykę do niego napisze Włodzimierz Nahorny. – W jego oczach zawsze widać było iskry – takim go zapamiętała Joanna Szczepkowska.

Do szpitala w tamten czas przybiegł też roztrzęsiony Piotr Adamczyk. Wcisnął mu do ręki różaniec, który otrzymał od Jana Pawła II po pokazie filmu „Karol – człowiek, który został papieżem”. Nie chciał przyjąć tej osobistej i ważnej dla kolegi pamiątki. Obaj wtedy uznali, że będzie to ich wspólna relikwia. I tak zostało.

– Informację, że choroba może go zabić, przyjął ze spokojem – wspomina prof. Cezary Szczylik, onkolog, dodając, że nawrót choroby nastąpił po 13 latach, a zorientowano się z opóźnieniem. Możliwe już było wyłącznie leczenie operacyjne. Nie bał się śmierci. Raczej zniedołężnienia i zależności od innych osób, którym mógłby sprawić kłopot. – Ale jeśli tak się zdarzy, trzeba to przyjąć – powtarzał z pokorą.

Czas, który mu pozostał, starał się maksymalnie wykorzystać, do końca pracując i nadając sens każdemu dniowi swego życia.

 Jak dziecko szczęścia

Choroba ta spotkała aktora, który w pewnym momencie życia był dzieckiem szczęścia. Po dyplomie w 1972 r. na warszawskiej PWST natychmiast zadebiutował rolą Kubusia w „Hyde Parku” Adama Kreczmara, w reżyserii Zbigniewa Bogdańskiego, na scenie Teatru Śląskiego w Katowicach, kierowanego przez Ignacego Gogolewskiego. Rok później znalazł się już w zespole Teatru Narodowego Adama Hanuszkiewicza i zaczął robić oszałamiającą karierę. To dla niego Hanuszkiewicz przygotował spektakl „Wacława dzieje”, w którym Kolberger wystrzelił aktorskim talentem. Potem przyszły role w „Dziadach”, „Braciach Karamazow” według Dostojewskiego, „Iwanowie” Czechowa, „Śnie srebrnym Salomei” i mnóstwo innych. Można było dostrzec, jak ze sztuki na sztukę dojrzewa, wznosi się, szybuje lotem coraz wyższym ku sławie. Był niezrównany w repertuarze romantycznym. Na Kolbergera do teatru się chodziło, miał rzesze wielbicieli. Autentycznie porywał. – Hanuszkiewicz mnie rozpieścił – przyznał po latach. Gdy w 1974 r. Jerzy Gruza obsadził go w roli Romea w sztuce Szekspira w Teatrze Telewizji, zachwycił wszystkich, bez wyjątku.

Kariera zaczęła się kręcić jak szalona. Film za filmem, sztuka za sztuką. Wykreował też wiele ważnych ról w spektaklach telewizyjnych. Był rozrywany. W Teatrze Narodowym występował do 1982 r. Potem na scenach teatrów Współczesnego (1982-87) i Ateneum (1988-2000).

 

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...