Prawdziwa wiara buduje się na ryzyku, bólu i zwątpieniu. Czy w tym kontekście niepewność wpisana we współczesność nie jest szansą dla chrześcijaństwa?
Agnieszka Sabor: Na Zachodzie (może przede wszystkim we Francji) pojawiają się głosy, że żyjemy w epoce postchrześcijańskiej. Czy Pan Profesor zgadza się z tą opinią?
Prof. Charles Taylor: I tak, i nie. Ten termin można bowiem rozumieć na dwa sposoby. Jeśli przyjmiemy, że „epoka postchrześcijańska” potwierdza prosty fakt, iż nie żyjemy już w świecie chrześcijańskim, otoczeni oficjalną normatywnością chrześcijańską, to trzeba uznać, że opinia ta jest w pełni uzasadniona. Prawdą też jest, że współczesny świat często odnosi się do chrześcijaństwa podejrzliwie, pamiętając o autorytaryzmie Kościoła w przeszłości (a często i dzisiaj). Ale nie oznacza to wcale końca samego chrześcijaństwa i głęboko mylą się ci, którzy je wieszczą.
Ono pozostaje żywe, choć wielu Europejczyków nie czuje się już chrześcijanami. Różnica polega na tym, że chrześcijaństwo usytuowało się obecnie w innym miejscu niż kiedyś: poza relacjami politycznymi czy kulturą oficjalną – znajdując nowe środki wyrazu, stając się wybranym samodzielnie i indywidualnie sposobem życia. Bardzo wyraźnie widać to w krajach, które określają się jako laickie. Jeden tylko przykład: Francuzi, Hiszpanie, Niemcy znowu masowo wędrują szlakiem św. Jakuba do Composteli – co zresztą wcale nie musi oznaczać, że deklarują tym samym przynależność do Kościoła katolickiego. „Epoka postchrześcijańska” nie oznacza bynajmniej defensywy. Raczej – jeśli prześledzić dwa tysiąclecia dziejów chrześcijaństwa w Europie – wejście w zupełnie nową, fascynującą epokę. Zresztą, przypominam sobie własną młodość, kiedy – podobnie jak pierwsze pokolenie redaktorów „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku” – pozostawałem pod wpływem myśli Emmanuela Mouniera i czasopisma „Esprit”. Stanowiły one temat dyskusji w czasach Sartre’a, kiedy również głoszono śmierć chrześcijaństwa. Dziś personalizm chrześcijański znów staje się ważny. A to właśnie Mounier powiedział, że świat chrześcijański się zakończył, co oznacza, iż przed chrześcijaństwem otwiera się nowa, dobra perspektywa. Pewnie przyszłością chrześcijaństwa będzie to, że stanie się ono jedną z mniejszości. Ale nie waloryzowałbym tego – taka przyszłość nie jest ani dobra, ani zła. Po prostu, trzeba nauczyć się funkcjonować w nowej sytuacji.
Czy żyjąc w kulturze Zachodu – skrajnie indywidualistycznej, nastawionej na konkurencyjność i wyrażenie własnego „ja” – znajdzie się jeszcze miejsce na religię, dla której tak istotne jest budowanie wspólnoty?
To prawda, naszym problemem stała się fragmentaryczność, dawne wspólnoty uległy rozpadowi. Jednak od czasu do czasu okazuje się, że wspólnota nadal jest nam do czegoś niezbędnie potrzebna – np. w sytuacji kryzysowej. Przypomnijmy sobie wspólne doświadczenie duchowe Polaków, którzy w okresie komunizmu spotykali się na mszach odprawianych przez Jana Pawła II. Było ono – uprawnionym – udziałem także tych, którzy stali daleko od Kościoła. I to doświadczenie gdzieś pozostało. Coś podobnego dostrzegam w Kanadzie. Ten kraj zlaicyzował się bardzo szybko. Jednak kiedy ktoś nam umiera, poszukujemy wspólnoty religijnej – co nie oznacza wcale jakiegoś samooszukiwania się, rejterady czy terapii grupowej. Dar, jakim jest wspólnota, to jakaś metafizyczna tajemnica.
Czy współczesny pluralizm idei oznacza, że krążą one po orbitach równoległych, czy też jest miejsce na spotkanie – np. między wierzącymi a ateistami? Czasem można odnieść wrażenie, że między tymi dwoma światami powstają coraz wyższe barykady.
Sytuacja jest bardzo zróżnicowana. Z jednej strony możemy mówić o eskalującej wojnie pozycyjnej. Znam chrześcijan, którzy w ateizmie widzą wyłącznie źródło wszelkiego rozpasania – i odwrotnie: ateistów, dla których chrześcijaństwo to jedynie źródło represji. Obydwie strony wydają się, delikatnie mówiąc, ograniczone. Ma to swoje źródło w ułomności natury ludzkiej: cóż, czasem potrzebujemy odmiennych światopoglądów tylko po to, by lepiej poczuć się we własnym.
Z drugiej strony, ta wojna eskaluje przede wszystkim za sprawą mediów. Żaden redaktor nie zaprosi do debaty telewizyjnej mnie i mojego przyjaciela ateistę, z którym rozmawiam na co dzień, potrzebuje bowiem wyrazicieli poglądów ekstremalnych – oni niewątpliwie zapewnią programowi wysoką oglądalność.
Szkoda, bo dialog między wierzącymi a niewierzącymi daje bardzo wiele. Zwłaszcza że są i tacy, którzy pozostają pomiędzy jednymi a drugimi: zdarzają się im takie chwile, gdy są pewni Boga, i takie, gdy są przekonani, że jest On tylko i wyłącznie wymysłem. Siłą tego dialogu jest budzenie wątpliwości. Jeśli ktoś zakwestionuje tezę, która od dawna wydaje mi się oczywista, zazwyczaj bardzo jej to służy, muszę bowiem przemyśleć ją na nowo, by znaleźć odpowiedź. Zaś wiara potrzebuje argumentacji. O tym, ile może dać taka wymiana, świadczy choćby tylko wpływ, jaki miały na chrześcijaństwo Wiek Światła i Romantyzm, których rozumienie wydaje się zbyt uproszczone. Nie były bowiem wcale jednoznaczną, bojowniczą alternatywą dla chrześcijaństwa. Trzeba tu przypomnieć takie postaci jak Leibniz, który stworzył chrześcijańską odmianę Oświecenia, albo Tocqueville, który pozostawał pod głębokim wpływem chrześcijaństwa, choć sam stracił wiarę.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.