Człowiek trafia do hospicjum w ciężkim stanie, spowiadam go z całego życia, chory przyjmuje sakramenty – i umiera po pół godzinie. Jak nie wierzyć w miłosierdzie, skoro ten człowiek przyszedł tylko na to jedno z Nim spotkanie.
Zadeklarowany ateista mówi, żebym do niego nie podchodził, a kiedy przychodzę z Komunią, idzie do ubikacji. Choroba się posuwa, już nie wstaje z łóżka. Potem zaczyna na mnie patrzeć. Odpowiada na „dzień dobry”. Kiedy zbliża się agonia, personel pyta, czy do niego przyjdę. „Nie mogę – tłumaczę – bo on tego nie chce”. Ale pielęgniarki twierdzą, że kiedyś im powiedział, że chciałby przyjąć księdza. Więc idę, rozmawiamy, zapowiada się sukces, aż mi mówi: „Jaja sobie z księdza robiłem”, zaznacza żebym mu nie dawał żadnego rozgrzeszenia, i mnie wyrzuca. „Czy pan wie, na jakim pan jest etapie życia?”, pytam. „Tak”. „A gdzie się pan wybiera po śmierci: do nieba, do piekła?”. „Nie, do ziemi”. Zostało mi ostatnie pytanie: „Więc kto ma pana chować po śmierci?”. „Na pewno nie ksiądz, bo ja nie wierzę”. Pożyczyłem mu, żeby wszystko było dobrze.
Na następny dzień mnie zawołał – dziś się wyspowiada. „Ale – mówię – dziś nie będzie sobie pan ze mnie robić jaj?”. „Dzisiaj nie”. I ten człowiek, wulgarny, przykry dla personelu, po przyjęciu sakramentów zupełnie się zmienia, wycisza. Mówił już tylko „dzień dobry”, czasem jakieś krótkie zdania. Nie chciał rozmawiać z nikim, przyjmował tylko Komunię. Wszystko trwało tydzień: nawrócenie w Wigilię, śmierć w sylwestra.
Po spowiedzi już Ksiądz z nim nie rozmawiał?
Wtedy mówił już tylko „dziękuję” i prosił o Komunię.
spotkał Ksiądz człowieka, który nie pogodził się z Bogiem do końca?
Są tacy ludzie, zadeklarowani ateiści, odchodzą bez rozmowy; ale nie ma ich wielu. Zapamiętałem człowieka, którego ojciec poszedł do partyzantki, wrócił chory pod koniec wojny, żeby umrzeć w domu. Potem jego matka, sama, z kilkorgiem dzieci, oddała go na wychowanie do wujostwa, którzy sami dzieci nie mieli. Tam pojawiły się problemy, chłopak odreagowywał je w szkole i zapamiętał, że ksiądz katecheta go nie wysłuchał, ale uderzył. To był zwrot w jego wierze, odsunął się od Kościoła. W dorosłym życiu miał moment, kiedy czytał Biblię, ale potem przestali z żoną mieszkać razem, z synem miał trudne relacje. W hospicjum dawał się zaczepić, rozmawiał ze mną, ale nie chciał sakramentów. Pamiętam ostatnią z nim rozmowę, kiedy widząc bunt, ale też głód sakramentów, życzyłem mu, żeby spotkał Jezusa – albo jeszcze tu, przed śmiercią, albo już tam, z drugiej strony. „Ja Go naprawdę chcę spotkać”, odpowiedział. Następnego dnia stracił przytomność, zaczęła się agonia. Przyszedł do mnie jego syn, prosząc o sakramenty.
To był mój największy dylemat. „Czy powiedzenie przez tatę – przekonuje mnie syn – »chcę Go spotkać«, nie jest otwarciem furtki dla Pana Boga, żeby ksiądz pozwolił mu Go przyjąć w sakramencie namaszczenia chorych?”. I choć nie byłem do końca przekonany, udzieliłem sakramentu.
Dziś jest Ksiądz przekonany?
W takich sytuacjach udziela się sakramentów warunkowo: „jeśli chcesz”. Personel mówił mi, że to była jedna z najtrudniejszych śmierci; był ogromnie niespokojny, agresywny do końca, choć nieprzytomny. To pozostało dla mnie pytaniem, ten człowiek jest we mnie. Jaki był, gdzie poszedł.
Zastanawia się Ksiądz nad tym, czy dany człowiek jest zbawiony, potępiony?
Nie, nie jestem Panem Bogiem.
Magisterium mówi Księdzu jasno: jeśli odmówi sakramentów, jest na drodze do piekła.
Zostało we mnie pytanie ks. Tischnera: „Czy Bóg może coś zrobić przeciwko wolności człowieka. Jeżeli człowiek chce Go odrzucić, czy Bóg może mu tego zabronić?”. Wydaje mi się, że nie, nawet jeśli ktoś chce od Niego odejść na zawsze. Ale jestem też przekonany, że na wszystkich czeka. Ktoś trafia do hospicjum, wołają mnie, bo jest w ciężkim stanie, spowiadam go z całego życia, chory przyjmuje sakramenty – i umiera po pół godzinie. Jak nie wierzyć w miłosierdzie, skoro ten człowiek przyszedł tylko na to jedno spotkanie z Nim? Niczego więcej tu nie otrzymał, łóżko nie było lepsze niż w domu, leki te same. Jedyna różnica: mógł przyjąć sakramenty.
I nie spotkał Ksiądz chorego, który wybrał wolność odrzucenia Boga?
To jedyny przypadek, który stawia mi to pytanie. Inni umierali w wahaniu, chcieli Boga, ale nie umieli ku Niemu wyjść. Pamiętam człowieka, któremu na wojnie zginął ojciec, w czasie powstania warszawskiego matka, która nie mając dzieciom co dać jeść, chciała przepłynąć po jedzenie na Pragę. Widział, jak Niemcy zastrzelili ją w wodzie. Trafił do sierocińca. Została w nim zadra. Choć całe życie chodził do kościoła, nie przyjmował sakramentów. Po kilku tygodniach proszenia, bym mu nie zakłócał spokoju, zapytał, czy będę mieć czas po Mszy. Zrobił mi herbatę, rozłożył na stole serwetę, postawił krzesło. Mówi: „Moja niewiara to też wiara”. Nie przypuszczam, by odrzucił Boga, jemu tylko przez to, co przeżył, trudno było do Niego wrócić.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.