„Tu nie ma dziecka”

Przewodnik Katolicki 43/2010 Przewodnik Katolicki 43/2010

Dla lekarzy to tylko wydalenie tkanek jaja płodowego. Jednak każda z 40 tys. kobiet w Polsce, które w ciągu ostatniego roku poroniły, powie, że straciła dziecko. Nie tkanki.

 

Wśród krwi i skrzepów Anna zauważyła kształt kilkutygodniowego dziecka: „Miało kolor pępowiny i przypominało mi te dzieci z obrazków w książkach przedstawiających rozwój płodu”. Kiedy jednak pokazała je położnej, ta z obrzydzeniem zwróciła jej uwagę, żeby „w tym” już więcej „nie grzebała”.

„Tkanki”

„Tu nie ma żadnego dziecka” – powiedział podniesionym głosem zirytowany lekarz, który przyjął ją w szpitalu. „Puste jajo” – to sformułowanie usłyszała jeszcze kilkakrotnie, choć nikt w szpitalu nie wyjaśnił jej, co to właściwie oznacza. Anna (35 lat, matka pięciorga zdrowych dzieci) przyjechała do szpitala nad ranem, z bólem podbrzusza i krwawieniem. Krwawiła już w domu. W szpitalu, przy lekarzu i położnej, poronienie stało się faktem. „Widziałam moje dziecko, ale wszyscy dookoła mówili, że to niemożliwe, aż w końcu im uwierzyłam” – wspomina. Po zabiegu wyłyżeczkowania („zanim mnie uśpiono, widziałam, jak przygotowywane są narzędzia, moje nogi przywiązano do fotela ginekologicznego. Dlaczego musiałam być świadkiem tego wszystkiego?”) położono ją na oddziale ginekologicznym. To znacznie lepiej niż w przypadku jej przyjaciółek: Aleksandry, która w czasie poronienia leżała w sali razem z kobietami w 9. miesiącu, oczekującymi na poród zdrowych dzieci, czy Natalii, która, gdy roniła, słyszała płacz noworodków dochodzący z sali obok.

Anna postanowiła, że chce pochować swoje dziecko. Gdzieś usłyszała, że to jest możliwe i od razu o swojej decyzji poinformowała personel. Zrobiła to podczas zabierania „materiału” do badania histopatologicznego. Lekarz tylko powtórzył, że „tu nie ma żadnego dziecka”. Jednak jedna z położnych powiedziała jej potem: „Ma pani do tego prawo, nawet, jeśli tam nie ma dziecka”. Krótka rozmowa z położną dodała jej sił. Zdecydowała się walczyć o to, żeby szpital, po badaniu histopatologicznym, zwrócił jej szczątki dziecka. Oczywiście nikt tego tak nie nazywał. To był „materiał”, „tkanka macicy”, którą normalnie się „utylizuje”.

„Czułam się trochę jak wariatka, która domaga się pogrzebu «nieistniejącego» dziecka” – Anna drobiazgowo odtwarza tamte emocje. Z jednej strony była mowa o pochówku i możliwej zgodzie szpitala na wydanie „materiału”, ale z drugiej wciąż słyszała, że „tam nie było dziecka”. No więc, o jakim pochówku mówiono? Przede wszystkim jednak nikt nie potrafił jej dać żadnej wskazówki, co ma robić dalej. W szpitalu czuła się rozbita, dużo płakała. Nie przyszedł do niej ani psycholog, ani kapelan. Zresztą następnego dnia wróciła już do domu. Z punktu widzenia medycyny była zdrowa.

Walka

„W domu czułam ogromną pustkę. Ta pustka była we mnie: odpoczywałam w ogrodzie i myślałam o tym, że mojego dziecka już nie ma. Odruchowo dotykałam swojego brzucha, a on był pusty. Do obiadu sięgałam po surówkę dla siebie i myślałam, że już nie muszę jej jeść”. Anna poszła do proboszcza swojej parafii porozmawiać o pogrzebie. Ksiądz nie spotkał się jeszcze z przypadkiem chowania tak maleńkiego dziecka nienarodzonego, ale zgodził się pod warunkiem załatwienia wszystkich spraw w Urzędzie Stanu Cywilnego. Pojechała do USC – „musimy mieć papiery ze szpitala” – usłyszała. „Tam nie było dziecka, jaką mamy wpisać wagę?” – powiedziano jej szpitalu. „Skoro nie było tam dziecka, to może dajmy spokój, jeszcze pomyślą, że jest pani wariatką” – poradził ksiądz.

To była ta chwila, kiedy Anna chciała zrezygnować. To było ponad jej siły, ponad siły kobiety, która kilka dni wcześniej straciła dziecko. Nie tkankę macicy, ale człowieka, któremu z mężem już nadali imię, które już miało czułe miejsce w myślach całej rodziny i przyjaciół, które już uczestniczyło w planach na następne wakacje.

„W wypisie masz napisane poronienie? Skoro było poronienie, to znaczy, że byłaś w ciąży. Jeśli byłaś w ciąży, to znaczy, że straciłaś dziecko” – słowa przyjaciółki znów postawiły Annę na nogi. Spędziły wieczór przed komputerem, czytając wszystko, co się dało, ze strony internetowej Stowarzyszenia Rodziców po Poronieniu. Anna dowiedziała się, że to szpital ma obowiązek – jeśli zgłosiła chęć pochówku – wydać jej tak zwane pisemne zgłoszenie urodzenia dziecka. Z tym powinna pójść do USC, gdzie otrzyma skrócony akt urodzenia dziecka z adnotacją, że urodziło się martwe. „Masz siły walczyć?” – pytała przyjaciółka. „Były chwile, że kompletnie ich nie miałam. Czułam tylko ogromny żal i przygnębienie. Ale wiedziałam, że muszę, że chcę to zrobić dla siebie i mojego dziecka. Przecież ono było, istniało naprawdę”.

Odpowiedni druk, kartę urodzenia martwego dziecka, Anna dostała od znajomego położnika ze szpitala w małym miasteczku. Dziwił się, słuchając wielkomiejskiej opowieści, bo w jego szpitalu pacjentki otrzymują pełną informację i nie ma problemu z wypisaniem w dokumencie prawdopodobnej płci, rozmiaru i wagi dziecka. Ze zdobytym drukiem Anna poszła do „swojego” szpitala, w samym centrum pewnej polskiej metropolii. Lekarka była zupełnie niezorientowana, wyszła gdzieś, aby się skonsultować i wreszcie napisała to, co potrzeba. „Druk zaniosłam do USC. Moje dziecko miało imię i mogłam je pochować”. Trzeba było jeszcze je odzyskać.

 

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...